Pewnie każdy (bądź każda) z Was ma jakieś swoje ulubione zajęcie.

Coś co Was odpręża, relaksuje i pozwala naładować akumulatory po ciężkim tygodniu. Jedni lubują się w puchatym fotelu i dobrej książce, inni wolą sklejać małe plastikowe modele przy pomocy halucynogennego kleju, a jeszcze inni piec pachnące owocami specjały w kuchence gazowej marki BOSCH.

Są też fani tenisa, imprezowania w pobliskim klubie, lub biegania z namiotem po krakowskim przedmieściu w towarzystwie innych rencistów i emerytów.

A ja w życiu nie powiedziałbym, że składanie silnika może być tak wciągającym zajęciem.

Powinni to stosować jako terapię w zamkniętych zakładach psychiatrycznych – nieco niekumaci goście ze schizofrenią czy jakąś obsesją maniakalno-depresyjną siedzieliby sobie w cieplutkich, obitych gąbkami garażach i składali silniki przy pomocy gumowych młotków i kombinerek zrobionych z plasteliny. Zupełnie jak w fabryce Hyundaia.

To naprawdę cholernie odprężające.

Od paru dni pracuję nad odbudową szesnastozaworowego zeteca, który ma trafić pod maskę mojego cabrio. Można by to uznać za ciężką pracę, bo w końcu przywrócenie do stanu fabrycznego elementu, który przez ostatnie piętnaście lat pracował pod śmierdzącą olejem i benzyną maską pewnego niezbyt często mytego, niskobudżetowego forda z pewnością nie jest zbyt proste.

Spróbujcie przywrócić do stanu fabrycznego kupioną trzy lata temu kosiarkę do trawy, a zrozumiecie co mam na myśli.

Silnik jest kluczowym elementem każdego samochodu. Odpowiada za wszystko to, co sprawia że lubicie dany wóz, lub że go nienawidzicie. Za jego sprawą wyprzedzacie płynnie samochody na prawym pasie, albo wleczecie się za starym Roburem z przyczepką bo wasz samochód nie posiada czegoś takiego jak przyspieszenie. On odpowiada za to, czy podczas jazdy słyszycie basową melodię pieszczącą uszy, czy klekotanie bociana, który przypadkiem zjadł garść białych tabletek i dostał pospolitego pierdolca.

Aby silnik działał odpowiednio, przez wiele dni i nocy pracował nad nim zespół najlepszych inżynierów, matematyków i projektantów, oraz nieco przygłupia dziewczyna w mini, która układała przez cały dzień pasjansa siedząc za ladą w recepcji i drapiąc się od czasu do czasu tu i ówdzie.

Silnik naprawdę jest cholernie ważny.

A ja tymczasem siedzę sobie w przydomowym garażu pełnym rożnego rodzaju części, gratów i innych niezidentyfikowanych elementów niewiadomego pochodzenia i na przemian przykręcam oraz odkręcam rozmaite śrubki mając w sercu nadzieję, że coś co złożę nie okaże się nową mechaniczną formą życia, która wyjdzie nocą przez okno i zacznie mordować sąsiadów.

Zapewniam, że gdybyście widzieli mnie próbującego dojść do tego która z tych pięćdziesięciu leżących w pudełku śrub trzymała onegdaj pompę wspomagania, ta wizja przestałaby Was śmieszyć…

Ale ja jestem lisem.

Pomimo tego, że podczas myślenia wyglądam trochę jak Corky Thatcher – bohater słynnego niegdyś serialu, czasem zdarza mi się mieć dobre pomysły (poważnie). Aby mieć pewność, że silnik który rozebrałem znajdzie się ponownie w pierwotnej konfiguracji zrobiłem sporo fotografii mających pomóc mi w przypadku wątpliwości która śruba znajdowała się w którym miejscu.

Genialne.

Teraz pozostaje mi posiłkowanie się fotografiami i skręcanie odrestaurowanych elementów w pierwotną całość. Jak na razie wychodzi mi to całkiem nieźle, choć jak podejrzewam na końcu i tak zostanie mi sporo „zbędnych” śrubek, które jakiś idiota niepotrzebnie wkręcił do silnika podczas montażu w fabryce.

To się im w tych fabrykach cholernie często zdarza.

Kiedyś robiłem remont silnika w moim świętej pamięci maluchu. Po nim zostało mi jakieś piętnaście nakrętek, śrubek i zawleczek, których w żaden sposób nie byłem w stanie powiązać z żadnym składanym wcześniej elementem. Z reguły kończyły w szufladzie. Po kolejnych pięciu naprawach i przeglądach w szufladzie było już jakieś pół kilograma złomu, a silnik wciąż działał. Pomyślcie tylko jaka to oszczędność materiału. Jeśli produkujecie sto takich silników dziennie, zużyjecie jakieś pięćdziesiąt kilogramów mniej śrub, zawleczek i klinów.

Idąc tym tropem podejrzewam, że niektóre koreańskie modele w celu obniżenia kosztów produkcji zostały wyposażone w silniki składane na drewnianych kołkach do mebli i taśmie samoprzylepnej.

Ale wracając do sedna tematu. Wiem, że to co znajduje się pod maską z reguły jest istotne ze względu na swoje parametry. Interesuje Was moc, moment obrotowy i pojemność, oraz dlaczego wlew płynu do spryskiwaczy jest tak cholernie nisko. Tymczasem estetyka schodzi na drugi plan, bo w końcu to tylko silnik, którego przecież i tak nie widać.

Ja jednak jestem chorym człowiekiem i sama świadomość, że mam pod maską syf zupełnie odebrałaby mi radość z jazdy samochodem.

Nienawidzę jeździć brudnym wozem. Jest to dla mnie upokarzające równie bardzo jak dajmy na to chodzenie po mieście z wielką brązową plamą na tyłku. I tak samo podchodzę do kwestii tego co znajduje się pod maską. Nie ważne, że otwierasz ją raz na miesiąc, żeby sprawdzić poziom oleju i dolać trochę płynu.

To tak jakbyście pod pachnący nowością garnitur założyli stare śmierdzące majtki z wyciągniętą gumką i dziurą na dupie.

Zepsują Wam one całą przyjemność wynikającą z noszenia doskonale skrojonego tweedu. Mogłem po prostu umyć ten silnik myjką ciśnieniową i włożyć go pod maskę, ale wtedy nie mógłbym z czystym sumieniem spojrzeć rano w lustro. Chociaż… Jakby się tak dłużej nad tym zastanowić, to uchroniło by mnie to przed ewentualnym urazem psychicznym.

Pamiętajcie, że na całość projektu w dużej mierze wpływają właśnie te niewidoczne elementy i dla własnej świadomości i spokoju ducha warto poświęcić im nieco uwagi.

Kiedyś, gdy będziecie pędzić lewym pasem w akompaniamencie metalicznego klangu wydechu zrozumiecie, że było warto zarwać tę parę nocy.

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *