Jakiś czas temu, po bliskim spotkaniu z garażowym progiem, przednia dokładka z wąskiej przeniosła się do lepszego świata – świata wolnego od śpiących policjantów, wysokich krawężników i garaży z wymierzonym pod Fiaty 125p kątem natarcia.
Teoretycznie mógłbym ją jeszcze ratować, ale przy uderzeniu odpadło z niej tyle szpachli, że żeby uzupełnić powstałą dziurę, do mieszania świeżej szpachlówki musiałbym kupić sobie na allegro betoniarkę.
Chcąc nie chcąc musiałem więc skołować na szybko zastępczą dokładkę – początkowo celowałem w oryginał, ale kiedy zorientowałem się, że ten kosztuje więcej niż masło, postanowiłem wykorzystać dokładkę, którą kupiłem kiedyś z myślą o prentkim Escorcie (oryginału poszukam sobie na spokojnie kiedy już wezmę się za remont blacharki).
Usiadłem więc przed garażem i świadomie ignorując wszelkie znane mi zasady BHP (znam tylko trzy ale zawsze) odcinałem nożem tapicerskim niepotrzebne mocowania.
Jeśli mnie znacie to pewnie nie zdziwi Was, że chwilę później zamiast gotowej do założenia dokładki miałem nóż sterczący z dziury w lewej dłoni i zachlastaną krwią ścianę (krwawienie udało mi się zatamować za pomocą czyściwa lakierniczego i resztek taśmy papierowej, którą miałem akurat pod ręką).
Do czego jednak zmierzam – widzicie, jeśli podobnie jak ja należycie do grupy osób, które nie mogąc znaleźć w kuchni otwieracza do konserw, poważnie rozważają otwarcie puszki groszku za pomocą szlifierki kątowej, na pewno już nie raz zrobiliście sobie krzywdę w jakiś niespecjalnie mądry sposób.
Ja tam na przykład jestem tak bardzo niemądry, że przez większość czasu wyglądam jakbym miał przemoc w rodzinie.
Gdyby z niebieską kartą dawali w biedronce zniżki na piwo, albo chrypki to już dawno bym sobie taką wyrobił. Dostałbym ją bez problemu – wystarczyłoby, żebym przyszedł na komendę chwilę po tym jak półoś po raz kolejny spadła mi na twarz i teatralnie się rozpłakał. O albo to – kiedy jakiś rok temu wymieniałem króciec wody w BMW Izy, z powodu kiepskiego dostępu do tyłu silnika dość konkretnie poharatałem sobie o niego przedramiona.
Kiedy skończyłem, wyglądałem jakbym przez ostatnią godzinę próbował ogolić po pijaku okolice intymne złapanego na ulicy kota.
Tak na sucho.
Tępą maszynką.
Ewentualnie jakby ktoś zapomniał mi wytłumaczyć, że rąk nie myje się tarką do sera.
Pamiętam też, że kiedyś przywaliłem sobie młotkiem w łapę z taką siłą, że po paru dniach paznokieć na moim palcu nabrał koloru mogącego sugerować, że oprócz dłubania nim w nosie, zwykłem dość często grzebać nim również w dupie.
Wypadki zdarzają się wszędzie.
Kiedyś szukając telefonu przypadkowo położyłem rękę na leżącym na kanapie pilocie i niechcący przełączyłem kanał na stację Disco Polo. Od tamtej pory minęły już ze dwa lata, a mimo to czuję niepokój za każdym razem gdy gdzieś w oddali usłyszę akordeon…
Niektóre blizny już nigdy się nie zagoją.
Wracając jednak do akcji z nożem – co jest właściwie w tym wszystkim najciekawsze. Otóż kiedy zrobiłem sobie to małe sado-maso, zamiast krzyczeć, gotować się na śmierć i dzwonić po WOPR, albo po tego dziwnego gościa co przyjeżdża do domu, żeby obejrzeć Wasze talerze i zmywarkę, spojrzałem tylko na kapiącą na podjazd krew i pomyślałem sobie „no nie, kurwa… znowu…”.
Znowuuuu…
Znowu, bo prawda jest taka ,że poprzednią rozległą ranę ciętą zadałem sobie ledwie tydzień temu – na lewej nodze. Jeszcze nie zdążyła się nawet dobrze zagoić, a tu proszę – kumulacja. Jak tak dalej pójdzie to za niedługo zabraknie mi miejsc, w które mógłbym się jeszcze dźgnąć, uderzyć albo czymś je przypalić. Serio.
Idąc jednak dalej – większość osób, które znam ma tak, że kiedy zrobią sobie jakąś krzywdę, od razu zaczynają histeryzować.
Boją się, że mogą się wykrwawić, zejść na tężca, nie zejść na tężca ale dostać autyzmu od szczepionki na tężca, albo też, że po tej ranie zostanie im jakaś widoczna, brzydka blizna (zobaczcie na mnie – nie są to wcale nieuzasadnione obawy). Biegają więc nerwowo po domu trzymając rozcięty paluch w ustach i wyrzucają wszystko z szafek w poszukiwaniu plastra. Warto zaznaczyć, że takie podejście do ran ciętych i szarpanych jest całkowicie normalne – w końcu tak zaprogramowała nas matka natura.
Mamy instynktownie unikać ognia, krwi, dużych wysokości, piosenek Kamila Bednarka i bójek na noże na tyłach baru z meksykańskim żarciem.
Jeśli jednak trzymacie w domu starszy samochód, a hasło „wolny weekend” w pierwszej kolejności kojarzy się Wam z piciem piwa i wymienianiem na podjeździe przed domem kończącej się powoli skrzyni biegów, to najpewniej pod tym względem matka natura ma na Was równie duży wpływ co ugrupowania pozarządowe propagujące wstrzemięźliwość i abstynencję.
Czyli, że żaden.
Widzicie, kiedy zorientowałem się już, że nóż znalazł się nie tam gdzie trzeba i zobaczyłem płynącą w coraz to większych ilościach krew, w pierwszej kolejności pomyślałem o tym, że mając tylko cztery palce będzie mi znacznie trudniej zamontować tę pieprzoną dokładkę na samochód.
To była najważniejsza sprawa – absolutny priorytet.
W dupie miałem tę dziurę – chciałem po prostu dokończyć to, co sobie zaplanowałem. Trzymałem więc kciuki (w sumie to jeden, bo ten w lewej ręce mógłby od tego odpaść) żeby po wyjęciu noża dziura była na tyle mała, by nie trzeba było jej zszywać. Bo to oznaczałoby konieczność udania się do jakiegoś lekarza, żeby założył szwy, a udanie się do jakiegoś lekarza, żeby założył szwy w sytuacji, kiedy kończyna do przyszycia nie znajduje się w niesionej pod pachą reklamówce jest moim zdaniem zwyczajną stratą czasu. Na szczęście nóż zatrzymał się na kości i nie przeciął żadnego przydającego się do trzymania butelki z piwem ścięgna – opatrzyłem więc tylko na szybko tę dziurę i bez zbędnej zwłoki wróciłem do pracy.
Potem co prawda musiałem jeszcze dwa razy zakładać opatrunek (bo przemókł i odpadł), ale nie zmienia to faktu, że nie przeszkadzała mi specjalnie świadomość, że mogę zobaczyć jak wygląda moja własna kość.
Widzicie, na przestrzeni spędzonych w garażu lat tak mocno przywykłem do tego typu ran, że zwyczajnie nie robią już one na mnie żadnego wrażenia. Dziś nóż wbity w dłoń, poszarpane przedramię czy noga poparzona szlifierką to nie jest żadne tam zagrożenie życia. To co najwyżej najwyżej niewielki dyskomfort – i jestem pewien, że większość z Was ma dokładnie tak samo…
Pozdro z podłogi :D Lężę i kwiczę :D
haha, retrospekcja sprzed dwóch miesięcy jak montowałem listwy przypodłogowe, Nóż do tapet w prawej ręce, listwa w lewej, nawet pomyślałem, żeby się nie pokaleczyć i włożyłem rękawiczki. 5 sekund później nówka sztuka ostrze noża do tapet bez najmniejszego oporu zagłębiło się w kciuku aż po kość :) „k*&wa, no to porobione…” pierwsza myśl, a w głębi duszy to jak już zatamowałem fontannę krwi nawet się ucieszyłem bo zamiast do północy montować listwy to się rozsiadłem z czipsami i browarem przy filmie i zażywałem rekonwalescencji :-D
jakbym sam to pisał… po setkach cięć na palcach przy obrabiani kabli elektrycznych czy innych bzdetów nożem wyrobiłem w sobie nienaturalny nawyk pracowania w rękawiczkach. nowych, porządnych, ze wzmocnieniami… albo mój nóż nie wiedział, że te rękawiczki są takie porządne albo już tak przywykł do smaku mojej krwi, że nie stanowiły one dla niego najmniejszej przeszkody…
Gdybym założył takie porządne, wzmacniane rękawiczki to jedyną różnicą byłoby to, że zamiast w rękę, najpewniej wpierdzieliłbym sobie ten nóż w udo.
hasztagZnaturąNieWygrasz :v
Jakbym o sobie czytała…
Ja kiedyś z pękniętym obojczykiem dwa tygodnie chodziłem zanim mnie zabudowali gipsem od pasa po szyję. I w sumie to pęknięcie mi za bardzo nie przeszkadzało, bo bolało tylko wtedy gdy podnosiłem rękę. No ale cóż, trzeba było iść, bo dobre piwa są wysoko.
W zeszłym roku przez kilka miesięcy chodziłem z pękniętą kością przedramienia. Bolało, ale dawałem radę ćwiczyć z tym na siłowni więc uznałem, że to pewnie nic poważnego, tylko jakiś mięsień. Wyszło przypadkiem na rentgenie przy okazji sprawdzania innego urazu, który w międzyczasie sobie zafundowałem.
To chyba nie bolało aż tak mocno że chodziłeś tak długo. Wiem, już to przerabiałem i tak bolało, że ledwo chodziłem – a uważam siebie za kogoś odpornego na jakieś tam bóle :)
He he he mam to samo;) Tylko Żona pyta „co znowy zrobilem” jak wpadam do kuchni po plaster:)
a po plaster do kuchni lecę nie po to żeby zatamować krwawienie czy ograniczyć ryzyko zakażenia, ale żeby nie pochlapać narzędzi…
Ja już trzymam w garażu, żeby Iza nie widziała, że znowu coś narobiłem ;D
Dzisiaj mój majster co chwila puszczał farbę z dłoni, poleciałem do auta po 2 apteczki, w jednej plastry były, w drugiej nożyczki do nich. Powycinałem mu pięknie ładnie, a ten nawet na nie nie spojrzał tylko se obkleił paluchy taśmą malarską. Ile by to browarków było za te apteczki. Wuja kiedyś źrebaka gilał po żebrach w ramach oswajania z ludźmi, ten mu skoczył w stodole i wybiił całkowicie nadgarstek. To zrobił wielkie oczy, ze krew mu bulwe pompuje i w 5s sam sobie nastawił. Ja dzisiaj sobie młotkiem przestawiłem coś w nadgarstku, ale poczułem dopiero jak później jedna ręką kierowałem auto.
Dzień jak codzień, z tymże ja jestem już na etapie gdzie faktycznie zostają blizny do końca życia (rozcięcie na nosie od spadającego koła dwumasowego w skodzie tdi, rozcięty policzek pilarką łańcuchową,blizna na palcu od potłuczonego reflektora od malucha)dlatego staram się już czasem raz na jakiś czas na ruski rok trochę bardziej uważać aby znowu nie przebić sobie całej dłoni na wylot tym wspaniałym supercienkim wkrętaczkiem z biedronki którym cudownie się naciąga sprężynki w układach hamulcowych…Operacje również przeprowadzam sam, o ile faktycznie część,która wymaga operacji,naprawy jest jeszcze przytwierdzona do reszty mojego ciała.
Jakiś czas temu miałem taką passę, że robiąc coś w garażu więcej czasu spędzałem na tamowaniu krwotoków i wyjmowaniu śrubokrętów z różnych części ciała niż na właściwej pracy
Mój świętej pamięci Tata zwykł mówić że każdy facet musi mieć blizny. Że to taki znak że jest się mężczyzną który się nie boi wyzwań i ból to nie przeszkoda.
Gdy miałem 17 lat zwrócił mi uwagę że chyba za bardzo sobie wziąłem te jego słowa do serca.
Spadanie z drzew, złamania, otarcia, rany szarpane. Co tu dużo mówić, byłem aktywnym dzieckiem.
Potem pasja związana z kolarstwem ekstremalnym i znowu blizny i obicia. Rekordem nadal niepokonanym jest 16 ran na lewej stronie, 3 na prawej, zdarty nos i popękany kask od jednego wypadku na trasie zjazdowej.
Potem przyszło grzebanie przy aucie, więc wszelkie zadrapania przedramion, uderzajace o ciało narzędzia, czy wbijające się noże i śrubokręty. Ostatnio w corsie zmieniałem alternator, mimo starań spadł mi na twarz.
No cóż, co zrobić :)
Tak, mnie również to spotkało :) Poza tym, czasem odnoszę wrażenie, że zasady powstają po to, by je łamać, a w szczególności zasady BHP :)
Behap? Nie znam gościa :D
Tekst jak zwykle genialny i dosadny :D A co do ran zadawanych sobie podczas pracy – tak już jest i potwierdzam – można się przyzwyczaić.
ha, ‚niewielki dyskomfort’;) Zdarzyło mi się użyć tego sformułowania przy mojej ówczesnej wybrance serca przy lekkim szlifie na moto i pamiętam dokładnie, że nie przypadło jej to do gustu:D Ale cóż, życie jest niebezpieczne, więc równie dobrze można z niego przy okazji korzystać;)
No to jesteś jak Czarny Rycerz z „Monty Python i Święty Graal”… „…no it’s just a fleshwound..” ;)
Widać, że jesteś prawdziwym pasjonatem ;) Zranienia i blizny Tobie niestraszne. Powróciłeś już do zdrowia? Poza tym masz świetnego bloga i znakomity styl pisana. Tak trzymaj!