Jeśli nie mieliście okazji jeździć samochodem, w którym Wasze pośladki stanowią integralny i niezwykle istotny element systemu zawieszenia (a komfort jazdy zmienia się diametralnie gdy opony zamiast do 2,2 napompujecie poprzez pomyłkę do 2,3 bara) to jestem pewien, że po tygodniu z moim 328i dostalibyście pospolitego pierdolca.

Serio.

Nawet ja go czasem dostaję.

Wiem, że po „50 twarzach Grzegorza” niektórzy z Was mogą myśleć, że takie małe sado-maso nadaje życiu pikanterii ale kiedy po wjechaniu w pierwszą większą dziurę Wasz kręgosłup złoży się jak radziecki taboret powodując rozległy krwotok, dachowanie płuc oraz wielonarządowe obrażenia wewnętrzne, przestanie wydawać się Wam to choć odrobinę ekscytujące czy atrakcyjne.

Prawda jest taka, że samochody o „sportowych” zawieszeniach w normalnym świecie sprawdzają się równie dobrze co bielizna zrobiona z nawleczonych na sznurek cukierków PEZ. Jeśli naprawdę nie macie poważnych zaburzeń psychicznych, które warunkują niezdrową miłość do cukierków czy też analogicznie – niewielkich prześwitów, po kilku dniach mielibyście ich dość bo zwyczajnie wżynałyby się Wam tam, gdzie nic wżynać zdecydowanie się nie powinno.

Od biedy jest ok, jeśli samochód traktujecie jako typową weekendówkę, ale jeśli codziennie musicie mierzyć się z problemem przedniej dokładki znajdującej się mniej więcej w połowie wysokości krawężnika, na który próbujecie właśnie wjechać – tu już tak dobrze niestety nie jest.

Z resztą, takie przedawkowanie niskiego zawieszenia zdarza się nawet najbardziej zagorzałym fanom szurania podłużnicami – po prostu nastanie w końcu taki moment, kiedy powiecie „dość”. Kiedy będziecie mieli ochotę w tym momencie wysiąść, iść do najbliższego sklepu z olejami i choinkami zapachowymi i zamówić jakiś delikatnie obniżający kit przystosowany do pracy z seryjnymi, miękkimi amortyzatorami.

Taki, który nie będzie łamał Wam kości, uniemożliwiał parkowania i sprawiał, że będziecie szurali podwoziem nawet o leżące na drodze liście.

Kiedy kilka dni temu korzystając z wiosennej aury założyłem do Forda mangelsy i wyjechałem na ulicę, żeby rozruszać trochę łożyska i hamulce, natychmiast odkryłem, że po zimie w nawierzchni przed moją bramą pojawiły się dwa, około 10 milimetrowej głębokości zagłębienia.

Coś jak koleiny tyle, że rozciągnięte na boki na nieco większej powierzchni – bez wyraźnych załamań po bokach.

W zasadzie ich nie widać ale wiem, że tam są bo zdarłem dokładkę o znajdujący się odrobinę wyżej asfalt pomiędzy nimi. Co najlepsze – przy analizie organoleptycznej (na oko) nawierzchnia wydaje się totalnie gładka. Z początku myślałem więc, że spod Forda odpadła mi po prostu jakaś osłona i to ona narobiła tyle hałasu.

Po chwili okazało się jednak, że to nie osłona, tylko kilkumilimetrowa nierówność drogi. Gdyby była trochę wyższa, przywaliłbym w nią miską olejową – musicie przyznać, że to trochę chore.

Wracając jednak do opcji z założeniem bardziej normalnego zawieszenia – prawda jest taka, że niskie zawieszenia wpływają na samochód trochę jak designerskie meble na wystrój wnętrza. Z jednej strony strasznie człowieka wkurwiają te wszystkie poukrywane, niepraktyczne uchwyty, nieergonomiczne powierzchnie i trudne w czyszczeniu okucia.

Jeśli jednak w ich miejsce postawicie po prostu białą szafkę z serii Hermnes z IKEI (która sama w sobie jest chyba całkiem udaną szafką) to dość szybko zauważycie, że zdecydowanie nie jest już to to samo co wcześniej.

Spojrzycie więc na pięknie spasowaną z oponami linię błotników oraz smukłą, przysadzistą sylwetkę swojego samochodu, i dojdziecie do wniosku, że jeśli podniesiecie go w górę chociaż o ten centymetr czy dwa to natychmiast zacznie on przypominać ustawioną na szczudłach żyrafę w kolorze Calypsorot metallic.

A przecież nie chcecie, żeby Wasz samochód przypominał jakąś cyrkową żyrafę.

Co więcej – nawet jeśli przezwyciężycie tę Melmanofobię i zamontujecie jednak jakieś zawieszenie z kategorii -20mm to wierzcie mi lub nie, ale po tygodniu zatęsknicie jednak za tą ascezą, skrzypieniem deski rozdzielczej, totalnym brakiem przechyłów i kartingowym prowadzeniem, które podczas jazdy nocą po pustym centrum pozwala przeskakiwać między kolejnymi łukami z gracją chińskiej łyżwiarki figurowej.

Że o radości wynikającej ze spoglądania co chwila na swój samochód stojący na parkingu nie wspomnę.

Działa to bowiem i w drugą stronę – bo jeśli przyzwyczailiście się do twardego zawieszenia to ta upragniona jazda w komforcie, miękkości i prestiżu, o której od czasu do czasu myślicie wyda się Wam na dłuższą metę równie atrakcyjna co wczasy z rodziną spędzone w Bytomiu.

Albo dostanie w twarz deską do krojenia sera.

Dlatego opracowałem jakiś czas temu sprytny system, który pozwala mi zachować równowagę psychiczną pomiędzy poruszaniem się samochodem z zawieszeniem wyjętym żywcem z wagonu z węglem i żaglówką bujającą się niczym ubrana w spodniostringi szesnastolatka w klubie pomarańcza.

Po prostu od czasu do czasu leczę kaca Seatem.

Albo BMW E30.

No bo tak – jak wiecie, na podjeździe, oprócz Forda z kołami przyspawanymi na stałe do podwozia mam też E30 o właściwościach babcinej wersalki (Iza mówi na nie „tapczan”) i Ibizę, która choć do najbardziej komfortowych samochodów zdecydowanie nie należy, to jednak w rankingu miękkości w odniesieniu do E36 plasuje się i tak gdzieś pomiędzy zimową pierzynką, a truskawkowymi piankami Haribo.

Tak więc od czasu do czasu, kiedy moja kość ogonowa domaga się chorobowego wsiadam na dzień lub dwa do Ibizy lub e-trzydziestki. I wierzcie mi lub nie ale po dwóch dniach mam ich serdecznie dość. Oczywiście nie, żeby coś było z nimi nie tak – to naprawdę fajne auta. Chodzi jednak o to, że zwyczajnie zaczyna brakować mi tego zwartego prowadzenia i pozycji za kierownicą przypominającej granie na xboxie w Forzę z kamerą ustawioną na zderzaku.

To jest uzależniające.

Coś jak cholernie ostry kebab, który kolejnego ranka próbuje wypalić Ci dziurę w okrężnicy. W pierwszej chwili wiesz, że jedząc go wczoraj popełniłeś cholerny błąd i wręcz błagasz o litość zarzekając się, że nigdy ale to przenigdy nie weźmiesz do ust czegoś równie ostrego.

Ale kilka dni później przechodząc przez centrum zauważasz znajomy szyld i choć masz świadomość, że Twoja deska klozetowa wciąż ma nadpalone brzegi i śmierdzi jak puszcza po pożarze stulecia, wchodzisz do środka.

Dlatego jeśli myślisz o tym, żeby zamontować do swojego samochodu gwintowane zawieszenie, a następnie jeździć nim na co dzień, upewnij się zawczasu, że na podjeździe masz też jakiś mięciutki, dobrze amortyzowany środek na kaca.

To na serio całkiem sensowne rozwiązanie…

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *