Miasto nocą jest naprawdę piękne.

W zasadzie nie zmienia się znacząco, lecz pachnąca czernią noc zdecydowanie wie jak wydobyć piękno starych kamienic ukrywając przy tym ich wstydliwe niedoskonałości.

Pieści zmysły niczym uwodzicielka w czarnej sukni… Kusi swymi kształtami, tajemniczo spoglądając kryształowymi, ciemnymi oczami.

Bursztynowe światło płynące falami wzdłuż gładkiej tafli dwupasmowego szlaku uspokaja zszargane dziennym zgiełkiem nerwy, a pusta przestrzeń zachęca do głębszego wciśnięcia pedału gazu.

Wspaniały Eisenmann wygrywa swą rytmiczną melodię, co rusz smagając uszy rozkosznym, metalicznym klangiem bawarskiej rzędówki…

Dłonie mocno zaciśnięte na sportowej kierownicy płynnymi ruchami pomagają pokonywać kolejne szybkie łuki. Światło latarni tańczy po czarnym kokpicie rozświetlając go i gasnąc na zmianę, niczym stary neon w knajpie z dawno zapomnianej dzielnicy…

Lekkim pchnięciem trącam przełącznik i we wnętrzu rozlega się ciche cykanie. Kierunkowskaz niczym stary taktomierz odlicza rytmicznie płynący wciąż czas, a w tle rozbrzmiewa tylko chrapliwy głos Louis’a Armstronga śpiewającego o błękicie nieba i tęczy na wspaniałym nieboskłonie. Akompaniament sportowego wydechu nadaje mu więcej wyrazu niż ktokolwiek mógłby podejrzewać.

Zdecydowanym ruchem dłoni redukuję bieg na drugi. Lekkie przegazowanie wystrzeliwuje ospałą dotąd wskazówkę w górę obrotomierza, a dłonie pewnie prowadzą samochód we właściwym kierunku.
Gdy tylko zakręt zaczyna się otwierać dociskam zdecydowanie pedał gazu do podłogi. Czuję lekki uślizg tylnej osi i uśmiecham się mimowolnie jakby nie mając na ten odruch żadnego wpływu.

Miasto śpi.

Spoglądam na tonące w czerni kamienice i osiedla rozświetlone jedynie nielicznymi światłami pojedynczych mieszkań. Patrzę na parki otulone mroczną kołderką i na parkingi pełne drzemiących spokojnie samochodów.

Gdzieniegdzie przemknie czasem w zupełnej ciszy anonimowy przechodzeń. Samotny i senny jakby się mogło zdawać.

Ciekawe dokąd zmierza o tak późnej porze…

Wjeżdżam w wąską ulicę wciśniętą jakby siłą między ściany starych kamienic. Przyciskiem uchylam szyby aby wpuścić do wnętrze nieco rześkiego powietrza. Od razu dochodzi mnie mocniejsze brzmienie wydechu i szum opon toczących się po równej asfaltowej powierzchni. Dojeżdżam do głównej ulicy i znów skręcam oddalając się powoli od centrum.

Mijam pojedyncze samochody co rusz płynnie zmieniając pas. Przecinamy kolejne skrzyżowania po prostu pędząc przed siebie. Nie ma tutaj określonego celu. Nie ma kierunku. Nie ma zaplanowanej trasy.

Są zbędne niczym obrotomierz w Hyundaiu.

Wtulam się głębiej w fotel i spoglądam w kierunku świateł majaczących gdzieś w oddali. Czerwień sygnalizatorów rozbłyska nagle przede mną zupełnie niespodziewana. Większość skrzyżowań już dawno wyłączyła sygnalizację. Wciskam hamulec i płynnie zwalniam zajmując miejsce na prawym pasie.

Delikatnie przyciszam radio delektując się panującą wokół atmosferą. Spoglądam spokojnie na kokpit starego BMW, który mimo upływu czasu wciąż zachwyca mnie swymi kształtami.

Lubię je za to pochylenie głównej konsoli w kierunku kierowcy. Głupi detal, a mówi Ci wszystko o tym samochodzie.

Z zamyślenia wyrywa mnie dźwięk silnika, gdy na lewym pasie dołącza do mnie ciemne kombi na warszawskich tablicach. W środku siedzi dwóch gości przyglądającym się z lekkim znudzeniem mojej bawari. Gdy światło zmienia się na pomarańczowe natychmiast wyrywają się do przodu sycząc groźnie turbiną i pozostawiając za sobą ciemną chmurę sadzy.

„Nawet nie wiesz jak wiele tracisz…” przemknęło mi przez myśl.

Spokojnie wrzucam pierwszy bieg i powoli ruszam przed siebie. Nie wiem jeszcze dokąd jadę, ale zupełnie mi to nie przeszkadza.

I myślę, że ona też ma to gdzieś…

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *