Ostatnio coraz częściej zastanawiam się dokąd właściwie to wszystko zmierza. Pomyślcie – na przestrzeni ostatnich lat przeżyliśmy tak radykalną rewolucję technologiczną, że aż trudno w to uwierzyć.
Nie chciałbym tu zabrzmieć jak jakiś dwudziestoośmioletni, stetryczały dziad ale faktem jest, że jeszcze 20 lat temu w zasadzie nie istniało coś takiego jak szybki dostęp do informacji.
Uzyskanie w miarę rzetelnej wiedzy o sytuacji na drugim końcu świata było możliwe tylko dzięki emitowanym dwa razy dziennie wiadomościom (o ile te były wspomnianą sytuacją zainteresowane) i ewentualnie dzięki jutrzejszej gazecie.
Całą resztą zasobów naszej wiedzy były książki i umysły ludzi, którzy zwykli je czytać.
Nawet pragnąc uzyskać informacje o tym jak potoczyła się jakaś średniowieczna bitwa, w większości wypadków musieliście się ubrać, wydostać z zagraconego garażu swój rower, a następnie pojechać na nim do znajdującej się kilka kilometrów dalej biblioteki. Po drodze zaglądając na chwilę na boisko szkolne gdzie chłopaki grali akurat w beczki i urządzając sobie piętnastominutową pogawędkę ze spotkaną przypadkowo na przystanku dziewczyną z przeciwnej klasy, do której wzdychaliście potajemnie już od dobrych paru lat.
Następnie, po dotarciu do biblioteki należało zlokalizować na półce odpowiednią książkę, oddać astmatycznej kobiecie o nieprzeniknionym spojrzeniu swoją kartę biblioteczną, a potem popedałować z powrotem do domu (najczęściej pod górkę). Później wystarczyło już tylko spędzić kolejną godzinę na poszukiwaniu odpowiedniego rozdziału i strony i przepisywaniu informacji na kartkę A4 wyrwaną niespecjalnie równo ze sfatygowanego skoroszytu.
I jeszcze pamiętać o tym, żeby następnego dnia oddać tę książkę z powrotem.
Niektórzy dysponowali co prawda pierwszą generacją wikipedii czyli segregatorami z serii „Świat Wiedzy” ale były to nieliczne wyjątki, a z resztą nawet w nich nie dało się przecież znaleźć wszystkiego. Dlatego też wielu ludzi miało w domu książki o różnorodnej tematyce – nie dlatego, że kogoś szczególnie interesował wyścig o Afrykę, ale dlatego bo bez informacji o nim, nie zdołałby on ukończyć studiów albo napisać jakiejś ważnej pracy w liceum.
Tymczasem dziś – zaledwie dwadzieścia lat od tamtych wydarzeń, w nie więcej niż piętnaście sekund możecie sprawdzić jakiego koloru majtki miała na sobie wczoraj kobieta, która zasłynęła tym, że tańczyła na stole w jakimś teledysku.
Moim zdaniem to jest przerażające.
Kiedy jeszcze tworzenie jakichś treści wymagało trudu w zdobywaniu informacji i wielogodzinnego siedzenia nad brulionem z piórem kulkowym w dłoni, treści te posiadały z reguły jakąś wartość. Były po prostu konkretne, rzeczowe i poparte faktami, które zostały spisane w tak samo konkretnym, klarownym celu. Tymczasem dziś zlokalizowanie w tym internetowym szambie informacyjnym treści rzeczywiście wartościowych zakrawa na cud.
Codziennie spotykam się przynajmniej z kilkunastoma zdjęciami i opisami czyjegoś obiadu. Wybaczcie, ale nawet gdybym zarabiał na życie wymawiając z wykrzywioną twarzą słowo „gówno” jak zwykła to robić Magda Gessler, to niespecjalnie interesowałby mnie czyiś talerz dziwnie przyrządzonych ziemniaków.
Tymczasem dziś, znaczna część społeczeństwa uważa, że znajdujące się na ich talerzu warzywa są czymś wystarczająco istotnym by warto było podzielić się nimi z całym światem. A jedzenie to tak naprawdę tylko wierzchołek góry lodowej bo niemal codziennie zderzam się z setkami innych, powielanych masowo, pozbawionych wartości informacji.
Spróbujecie dla przykładu znaleźć w internecie jakiś nowy, ułożony z głową program treningowy.
Na jeden artykuł, który został napisany przez człowieka, który kontaktu z siłownią nie ograniczał do cotygodniowej sesji selfików przy suwnicy smitha, przypada dziesięć stworzonych najwyraźniej przez kogoś, kto kontakt z treningiem siłowym miał wyłącznie przez ekran monitora i leżące w kącie jego pokoju hantelki.
I kto uważa, że to wystarczający zapas wiedzy i doświadczenia by zacząć redagować bloga o „profesjonalnym treningu siłowym” jak zwykł to nazywać.
Ponieważ jednak z chwilą gdy zasiadają do klawiatury odkrywają, że o treningu siłowym wiedzą tyle co ja o fizyce kwantowej, ograniczają się do powielania treści znalezionych na innym blogu, stworzonym najczęściej przez człowieka, który również skopiował większość tekstów z bloga innego tego typu „profesjonalisty”.
W efekcie sieć zostaje wypełniona całą masą podobnego do siebie gówna o niemal zerowej wartości merytorycznej.
I tak jest praktycznie z każdą dziedziną życia. Spójrzcie jak wygląda struktura współczesnego internetu – około 60% wszystkich znajdujących się w nim zasobów to filmy porno z wielkim murzynem. Potem mamy 3-4% poświęcone wartościowym informacjom z ekonomii, historii czy świata nauki – te jednak znajdują się najczęściej na stronach z szatą graficzną pamiętającą jeszcze rok 1999 więc nikomu nie chce się ich przeglądać.
Cała reszta internetu to zaś zdjęcia kotów i treści tworzone przez ludzi, którzy w większości wypadków nie mają pojęcia o czym w ogóle piszą.
Kiedyś wydawało mi się, że komputery pozwolą nam znacznie szybciej docierać do znajdujących się dotąd w książkach informacji, ale prawda jest taka, że komputery pozwoliły nam jedynie, żeby te książki zaczęli tworzyć również idioci.
W tym też doszukuję się upadku współczesnego humanizmu.
Kiedyś humanistą nazywano człowieka wszechstronnie wykształconego – przede wszystkim dlatego, bo by zdobyć niezbędną wiedzę musiał on posługiwać się wieloma narzędziami, podpierać się badaniami i wspomnianą fachową literaturą. Klasyczny humanista doskonale znał historię, sztukę, biologię, fizykę… Potrafił posługiwać się narzędziami, miał uzdolnienia matematyczne, doskonale znał geometrię, lingwistykę, posiadał świetną wyobraźnię przestrzenną.
Humanista był człowiekiem renesansu – intelektualistą pragnącym poszerzać swą wiedzę o niemalże każdej dziedzinie życia.
Dziś zaś humanistami nazywamy ludzi, którzy byli zbyt głupi, bądź też wykazali się zbyt wielką ignorancją by poradzić sobie ze ścieżką wykształcenia na kierunkach ścisłych. Humaniści kojarzą się nam z kasą w McDonalds i zupełnie nieżyciowym wykształceniem.
Kiedy to się stało?
Dlaczego to się stało?
Wydaje mi się, że duży udział w tym dziele zniszczenia ma właśnie wspomniane odmóżdżenie informacyjne. Dziś nie musimy wykazywać się inwencją w poszerzaniu swoich horyzontów, bo w wygodny, nie wymagający wysiłku sposób możemy oddać się życiu w z góry narzuconych widełkach.
Nie zastanawiając się specjalnie nad tym dlaczego są one ustawione tak, a nie inaczej.
Nie musimy posiadać specjalnych umiejętności bo zawsze znajdzie się ktoś, kto może zrobić coś za nas. Nie musimy znać języków bo w każdym zakątku świata możemy dogadać się z kelnerem po angielsku (a niespecjalnie interesuje nas rozmowa z kimś ciekawszym). Nie musimy znać podstaw geografii bo mamy nawigacje GPS. Nie musimy znać historii sztuki bo potrzebne nam w danej chwili informacje o jakimś malarzu możemy w kilka chwil wydobyć ze swojego telefonu.
Jednak bez szerokiej wiedzy i umiejętności nie będziemy w stanie poruszać się sprawnie w gąszczu informacji i ich mizernych namiastek. Patrząc na swoje życie zbyt wiele rzeczy będzie skrywało się przed nami w cieniu niewiedzy. Zbyt wielu rzeczy nie zrozumiemy, bądź nie dostrzeżemy w porę wynikających z nich szans i zagrożeń.
Bo to, że technologia i sposób życia nie wymaga dziś od nas wielu umiejętności dotąd uznawanych za niezbędne, nie oznacza, że powinniśmy z ich zdobywania rezygnować.
Świat wcale się nie zmienił. Nadal jest fascynujący, pełen nowych twarzy, zaskakujących widoków i nienamalowanych obrazów.
Zapomnieliśmy po prostu, że można go poznawać nie tylko przez ekran nowego tabletu.
Nie ma czegoś takiego, jak plany treningowe – jest z 10 dobrych ćwiczeń (przysiad z mutacjami, martwy ciąg z mutacjami, wyciskanie sztangi płaskie i stojąc, podciąganie z mutacjami, pompki na poręczach, dla zaawansowanych olimpijskie) i z 5 metod treningowych (progresja linarna, Texas Method, może HST i jeszcze coś tam) – reszta to wymyślanie głupot, no chyba, że chcesz zostać kulturystycznym mistrzem świata (ale do tego trzeba jeszcze kilka wiader koksu).
Wiedzy jest zatrzęsienie – i jeśli jakiś temat Cię interesuje, to szukasz informacji, docierasz do źródeł, które najczęściej, okazuje się, są kopią elektroniczną wersji drukowanej i voila.
Coś w tym jest, że fakt wydrukowania czegoś spełnia jednak rolę pierwszego filtra. Jeśli ktoś nie chciał tego wydrukować, to jest duża szansa, że jest to g***o :).
Tylko widzisz – doszukanie się w tym gąszczu chociażby poprawnie rozpisanej kolejności do FBW nie jest wcale takie proste (jest na serio sporo porozpisywanych „super planów FBW” gdzie pierwszą partią jest klatka).
Wiem, że da się znaleźć wartościowe informacje, ale jeśli jesteś laikiem i nie masz wystarczającego doświadczenia, żeby odróżnić je od tego chłamu to możesz mieć problem ;}
Tak, jak pisałem – fakt, że coś się pojawiło w wersji drukowanej to jakaś weryfikacja autora, ostatecznie rzut oka na osiągnięcia albo przynajmniej na zdjęcie sylwetki ;).
True
Kwestia nazewnictwa, sa pewne zasady ktore nalezy stosowac przy ukladaniu cyklu treningowego w zaleznosci od celu. I czesto ogladajac rozne takie plany w necie, dochodze do wniosku, ze ktos kto je ukladal czesto zna cwiczenia na dana partie miesni, ale kolejnosc okreslonych cwiczen i ilosc powtorzen jest tak pomieszana, ze za chiny nie mozna dojsc do tego co taki plan ma realizowac, oprocz zmeczenia sie.
Z drugiej strony – przeczytalem ostatnio autobiografie Arnolda (w postaci ksiazki, nie pdf z chomika ;)) i co by nie mowic – jego wyniki swiadcza o tym, ze mial pojecie o tym jak cwiczyc i jak sam przyznaje czesto zmienial sobie te plany, bo miesnie sie przyzwyczajaly i mieszal zasady, ktore mi np wpajano na studiach zeby dana partie miesni „zaskoczyc” zeby sie rozwijaly. Ale to juz po latach treningu stosowal.
Z trzeciej strony przy obecnych potworach-gwiazdach kulturystyki nie mialby on szans ze swoja najlepsza budowa wejsc do jakichkolwiek finalow, zwlaszcza w USA gdzie koks laduja w siebie tonami (sam przyznal ze tez bral, ale twierdzi ze wtedy nie byly jeszcze znane skutki uboczne i w porownaniu do dzisiejszych standardow to dawki jakie bral mozna by uznac za profilaktyczne :))
A z czwartej strony – po pewnym czasie trenowania czlowiek sam dochodzi do tego jakie cwiczenia i w jakich ilosciach akurat na niego dzialaja najlepiej i zadne plany mu nie sa potrzebne jesli cwiczy dla zdrowia i dla siebie, a nie wyczynowo. Ale poczatkujacym sie przydadza na pewno i wlasnie tu lezy problem o ktorym napisal Tommy – jak poczatkujacy trafi na taki program z dupy, to jedynym efektem cwiczen bedzie bol, zmeczenie i kontuzja na koniec. Na dobry program faktycznie ciezko trafic.
Odnoszac to do motoryzacji – sa poradniki „bezpiecznej” jazdy, ktore w razie wpadniecia w poslizg zalecaja… wcisniecie hamulca w podloge. I juz. Taka porade kiedys uslyszalem w radiu w jakims programie o tematyce motoryzacyjnej.
Dla początkujących jest tylko jeden program – „Starting Strength” Rippetoe :)
Przeczytałem pewnie większość bloga i chyba pierwszy raz się przyczepię ;) we fragmencie o fotach jedzenia. W moim odczuciu, niewiele one się różnia od zdjęć z remontu fiata czy też galerii na forum. Pasja jak każda inna…chyba, że chodzi o przypadkowy lansik w wypadu na lanczyk, wtedy się zgodzę.
Co do wartości internetu – od dawna mówię, że staje się on paradoksalnie coraz mniej użyteczny bo mniej wiarygodny. Z jednej strony brak kompetencji i łatwość zamieszczania informacji go pogrąża – to zaobserwowałem „zawodowo”, a po godzinach internet zabijają m.in powielane schematy przez ludzi którzy koniecznie chcą wyjść na mądrych…
Tylko czy fotki żarcia z knajpy nie są jak fotki Opla Astry w dizlu z salonu? A fotki remontowanego Fiata to trochę jak chwalenie się własnoręcznie przygotowanym daniem. Niby pospolitym, ale nie takim oczywistym w przygotowaniu. Tu jest różnica.
Mówiąc o fotkach jedzenia chodziło mi o fotografowanie sushi z knajpy na rogu, a nie własnoręcznie zrobionej zapiekanki ze szpinakiem ;}
Samo gotowanie uważam za rzemiosło nie mniej wymagające niż blacharstwo czy mechanikę.
Też trzeba wiedzieć jak używać różnych narzędzi i składników, trzeba mieć sporo wyobraźni, wiedzieć co z czym łączyć i jak – kulinaria to bardzo fajna pod względem twórczym dziedzina i sam często zaglądam na jakieś autorskie blogi w poszukiwaniu inspiracji.
No to tak jak myślałem, zgadzamy się ;)
Mrrr, zdjęcia z remontu fiata. Akurat coś takiego zacząłem tworzyć 5 lat temu, żebym miał pod ręką, żeby ten, kto będzie zainteresowany – zobaczył jak tam postępy, a przede wszystkim jako poradnik ‚jak pod żadnym pozorem nie remontować fiata’, bo niestety jak miałem potrzebę wykonania poprzecznic łączących próg z podłużnicą, to musiałem leżeć kilka godzin pod autem i myśleć, jak by to wyrzeźbić. Pod koniec remontu już znalazłem zdjęcie jak to powinno wyglądać, mogłem porównać, jak bardzo minąłem się z pierwotnym kształtem.
Piszę pracę dyplomową inżynierską, dzięki wujkowi google mogłem wybrać określone tytuły książek, które zawierały dość sensowną dla mnie treść. Mogłem dobrać odpowiednie narzędzia, wykonać model 3D, bez tego pozostałaby wyobraźnia, której i tak używałem, papier (też używałem, mam dobrą pamięć, ale krótką, prowadzę notatki na papierze jak grzyb) i ołówek, no albo wykonanie makiety. Czasochłonne, a efekt na końcu byłby taki sam.
Wszystko opiera się na schematach, jest schemat ideowy układu elektrycznego, jest schemat budowy silnika, dzięki wykorzystaniu takich schemacików, wiedzy z książek, a czasami z nawet tych głupich poradników internetowych można odkryć coś nowego, niekoniecznie przełomowego.
Dom, w którym ktoś mieszka też powstał na podstawie projektu, rysunku tech. To też jest powielanie schematu. Drogi też są asfaltowe, betonowe, żwirowe, same schematy! :D No ale naiwnie myślę, że ktoś korzysta ze schematów, żeby podnieść swoje umiejętności, a nie perfidnie, bezmyślnie zerżnąć.
Tak psioczycie na te fejsy, a mimo wszystko dalej na tym przesiadujecie. Po co?
O, bez internetów nie dorwałbym tak prędko zagadki Einsteina, nie urozmaiciłbym sobie wieczoru o jej rozwiązanie, tylko oglądałbym jakis denny film, udawał że coś robię, byleby tylko nie pisać pracy.
Beatels – porównanie jest totalnie nietrafione, gdyż wykłada się na założeniach. Fotka gotowego jedzenia z restauracji – fotka, czyjejś pracy mająca na celu pokazanie „patrzcie biedaki, żrem topinambura w sosie kijwieco” (most of the time). Fotki z remontu fiata, jak samo określenie wskazuje – pokazują etapy naprawy tegoż pojazdu. Poza funkcją „patrzccie co zrobiłem!”, ma także na celu: „jeśli będziecie to robić, zróbcie to tak/zwróćcie uwagę na to”.
Także więc w pierwszym przypadku mamy łechtanie ego autora fotki i marnowanie zasobów internetu, a w drugim, poza łechtaniem swojego ega, wartość szkoleniową dla osób, które będą robić to samo, bądź inny samochód (robienie blacharki, to robienie blacharki, a nie fizyka kwantowa – nauczysz się na jednym, zrobisz większość… chyba, że będziesz się bawił w aluminiowe nadwozia, ale tutaj kwestia dostosowania się do materiału).
dlatego też zawarłem w wypowiedzi „chyba, że chodzi o przypadkowy lansik w wypadu na lanczyk, wtedy się zgodzę.”
;)
także wszystko ze mną OK ;)
Tommy, za wyjaśnienie, kim zwykł być humanista i dlaczego to nie ten koleś z McD masz u mnie piwo.
Mój promotor z oczywiście humanistycznego kierunku mawiał już wiele lat temu, że internet to śmietnik, na którym da się znaleźć brylanty, ale coraz trudniej.
Nie wiem tylko co masz do zdjęć kotów. KOTY SĄ MIŁE ;)
Jak zwykle zgadzam się z Tobą Tommy. Doskonale pamiętam czasy w których aby odrobić zadanie domowe, trzeba bylo udać się do biblioteki i w gąszczu książek znaleźć tę właściwą i jeszcze potem wypisać tylko potrzebne informacje czytając przy okazji sporą jej część. Teraz najczęściej używa się skrótu Kopiuj-Wklej bez czytania zawartości i obeznania o czym to właściwie się pisze. Ale samo nabranie wiedzy to nie koniec, trzeba ją systemetycznie powtarzać aby nie dać sie wtórnemu analfabetyzmowi. Dlatego cieszę się gdy mogę swoim dzieciom pomagać przy odrabianiu lekcji.
To jest właśnie największy problem – łatwiejszy dostęp do informacji to ogromny plus. Pod warunkiem, że korzysta się z tego udogodnienia w sposób świadomy i ma się pewną elementarną wiedzę w danej dziedzinie pozwalającą znaleźć te porozrzucane po śmietniku diamenty.
Niestety to bogactwo danych sprawiło, że dziś tak jak zauważyłeś po prostu kopiuje się coś bez jakiegokolwiek zainteresowania ową treścią – i to jest w mojej ocenie cholernie niebezpieczne bo oducza myślenia.
Wydaje mi się, że nieco generalizujesz. Internet to po prostu jeszcze jedno narzędzie. A jak zostanie ono użyte, to już zależy od jego użytkowników… Od dawna bardzo podoba mi się przytoczone już w komentarzach porównanie Internetu do śmietnika, w którym można znaleźć diamenty. Owszem – dawny sposób pozyskiwania wiedzy, czyli książka, biblioteka itp. powodował, że ktoś za nas dokonał wstępnej selekcji, nie dopuszczając do druku i nie kupując do biblioteki ewidentnych śmieci (inna sprawa, że stwarzało to doskonałe możliwości dla np. cenzury). Dziś sami musimy dokonać weryfikacji. Wszystko w naszych rękach… Na koniec zauważyć muszę, że dzięki Internetowi trafiłem również i na tego bloga i niejednego się z niego dowiedziałem. A ufam Twoim wiadomościom, bo zostały sprawdzone. Empirycznie. A jednocześnie widać, chociażby po tym wpisie, że Twoje zainteresowanie światem, nie ogranicza się tylko do samochodów i garażu. Jesteś po prostu humanistą. Pozdrawiam!
Tylko widzisz – zapewne wychowałeś się w erze, w której każdą informację trzeba było z mozołem wyszukać, zapoznać się z nią, a potem na podstawie posiadanej już wiedzy samodzielnie ocenić czy jest ona wartościowa i czy rozwija jakoś istotnie temat, który właśnie zgłębiasz.
Dla Ciebie więc internet stanowi po prostu taką informacyjną kopalnię, w której jesteś w stanie poruszać się dość sprawnie.
Problem pojawia się jednak jeśli w czeluście internetu zapuszcza się pokolenie ctrl+c ctrl+v bo nie dość, że nie jest ono w stanie zweryfikować co jest cenną informacją, a co nią zdecydowanie nie jest, to na dokładkę często powiela ono popełniane już przez kogoś błędy.
Dla przykładu – od jakiegoś czasu rozkminiam intensywnie temat problemów z silnikiem w Ibizie (opisywałem go w poprzednim wpisie). Większość wpisów na „specjalistycznych” forach wygląda mniej więcej tak:
Problem – Ibiza 1.4 16v benzyna, silnik pracuje tak i tak, pojawia się błąd związany z nieprawidłowym składem mieszanki, wymieniłem już świece i obie sondy i nic to nie zmieniło. Podejrzewam dolot lub uszkodzenie cewek – jak to zweryfikować, ktoś miał podobny problem?
Odpowiedź 1: Szwagier ma Astrę 1.7D i u niego był podobny problem tyle, że z huczącym łożyskiem w prawym tylnym kole, pomogła wymiana pękniętej szczęki hamulcowej.
Odpowiedź 2: A wymieniałeś już świece?
Odpowiedź 3: Mi to wygląda na dolot albo cewki.
Była też masa mądrości o tym, że to na pewno sondy (choć ktoś 3x zaznaczał, że są nowe i pomierzone) i tak dalej i tak dalej – i wierzcie mi, że masa ludzi słuchając tych mądrych rad powymieniała osprzęt silnika za 1500zł i nie zbliżyła się do rozwiązania problemu ani o centymetr.
W temacie na 50 odpowiedzi była może jedna napisana przez kogoś, kto po pierwsze przeczytał w ogóle dokładnie opis problemu i dwa – miał w tym temacie coś mądrego do powiedzenia. Cała reszta to „złote rady” internetowych Januszów, którzy musieli napisać cokolwiek (albo skopiować jakąś bezużyteczną informację, z którą kiedyś się spotkali) pomimo, że nie mieli w ogóle pojęcia o co chodzi.
To jest właśnie w mojej ocenie w internecie niebezpieczne.
Rozumiem o co Ci chodzi, ale może ten przykład z problemem z Ibizą i żenującymi odpowiedziami na forum uwidacznia jeszcze jedną cechę Internetu – powszechny, demokratyczny i niemal darmowy dostęp do niego – i to również w zakresie zamieszczania w nim swoich „przemyśleń”. Stąd się zapewne bierze ten sygnalizowany przez Ciebie bezmiar bezsensownych treści, jak i powszechnie znany problem hejterstwa. Ale wracając do przykładu z Ibizą. Wyobraźmy sobie taką sytuację: mamy 50 garaży, w każdym z nich znajduje się Seat Ibiza i jej właściciel. Przy uwzględnieniu założeń, że nie znasz nikogo w tych garażach i że jednak jest to kontakt osobisty, a nie anonimowy – Internetowy – rozpoczynasz obchód od garażu do garażu i przedstawiasz swój problem. Czy uważasz, że odpowiedzi kształtowały by się znacząco inaczej od tego, co zaserwowano Ci na forum ;-)
Pozdrawiam serdecznie!
Tommy, co do zalewu g*wna, to faktycznie masz rację, ale z mojej perspektywy internet dał mi coś niesamowitego – przynajmniej w zakresie mojego hobby. Otóż, pamiętam moje rozmowy z kolegami na zlotach w okolicah roku 2001wszego – wtedy nikt nie miał tak na prawde pojęcia czym jest cal-look – a byłby to zloty fanów starych VW. Wtedy już był jakiś tam internet. Jak sobie to teraz przypomnę, jak kilka lat póżniej pozyczyłem od kumpla książke California Look VW napisaną przez kolesia, który z tymi starymi dziadami z Anaheim spędził mnóstwo czasu i zebrał do kupy ich historie w formie ksiązkowej – jak ją jednym techem łyknąłem i zanudzałem potem wszytkich historiami z niej zapamiętamymi… To ma swój smak. Ale potem pojawiły się fora internetowe, ana których ci starzy dziadkowie dzielili się swoją wiedzą. A potem pojawił się fejsbuk, i mam tych dziadków w znajomych i moge ich spytac o rzeczy mnie nurtujące z tamtego okresu. Mało tego… Mam na półce magazyn z połowy lat 80tych z opisamym autem niejakiej Lisy Maxwell (jest artykuł na blogu) i regularnie z nią koresponduje na FB – i dzięki niej wiem co się dzieje w światku szybkich VW w Californii. To jest rzecz o której te 15 lat temu bym nawet nie śmiał marzyć.
Dzieki internetowi mogłem kupić niedostepne w zasadzie w Europie performance graty (np oryginalny shifter HURST do garba) z epoki od gościa, który jest ciotecznyn wnukiem Władysława Gomułki i mieszka sobie w Arizonie. Dzieki internotowi mogem poznać jak naprawde wygladało zycie młodych chłopaków w połwie lat 60tych w Californi od gościa który to przeżył. Z detalami. Tego żadna książka ani film nie przekażą. To jest kontakt z żywymi ludźmi. Dzieki tym znajomociom, kumple którzy jechali do Cali mogli tych moich znajomuch odwiedzić w ich domach. A to są na przykład takie legendy jak bracia Schley, którzy pojechali pierwszą 10tkę garbem na 1/4 mili (wolnossącym! bez podtlenku) w 1972 roku…. I mają prywatene domowe muzeum z memorabiliami z tamtych czasów. I tak dalej i tak dalej. Zatem chodzi, Tommy oto, żeby te minusy nie porzsłoniły nam plusów. Wada jest w obrębie hobby taka, ze teraz ludzie nie myślą budując wyczynowy silnik. Biorą gotową recepte z netu i pozamiantane. A Dlatego Ci goście wtedy mieli tak spektakularne efekty mając do dyspozycju dużo mniejszy zakres częsci i zaplecza, że myśleli i twórczo rozwiązywali problemy. Teraz 200KM wolnossący silnik do garba można zamówić jak pizzę z dostawą do domu….
Ciekawy wpis!