Nawet nie zdajecie sobie sprawy ile radości może sprawić prostemu człowiekowi włączanie i wyłączanie świateł za pomocą podciąganej do siebie gałki z metalowym trzpieniem. Przypomina to trochę grę na flipperach z połowy lat 80-tych i należy do tej samej kategorii manualnego szczęścia co otwieranie nowego słoika z kawą, zabawa cykającą rubasznie grzechotką 1/4 cala i folia bąbelkowa.
Mam takie flipperowe ustrojstwo w moim e30 i zawsze kiedy czekam na jakimś parkingu, albo przejeździe kolejowym bawię się nim naprzemiennie przeskakując po wszystkich dostępnych ustawieniach. Ma nawet wbudowaną regulację stopnia podświetlenia zegarów (trzeba pokręcić na boki) co w połączeniu z dwoma stopniami wysunięcia daje takie manualne 3D, że aż głowa boli.
Raz prawie rozładowałem tak sobie akumulator bo zapomniałem, że światła postojowe działają z wyłączonym zapłonem, a bateria w wąskiej jest przecież równie pojemna co moja głowa.
Po całonocnym ładowaniu starcza średnio na dwa rozruchy (dlatego mam głośny budzik) i co najwyżej chwilę pracy bez działającego alternatora (dlatego piję sporo espresso).
Oprócz tego włącznika, w wąskiej mam również stare, dobre suwaki panelu ogrzewania (pracują z przyjemnym, mięsistym oporem, a w wypadku ustawiania optymalnej temperatury są równie precyzyjne co mina przeciwpiechotna) oraz analogowy zegarek zamontowany w miejscu, gdzie jak mi się zdaje powinien znajdować się obrotomierz (z drugiej strony system godzinowy połączony z obserwowaniem faz księżyca i pływów nadaje się lepiej do monitorowania przyspieszeń starego, gaźnikowego M10).
W tym samochodzie jest też cała masa innych stylowych zabawek – ujmujące półokrągłe kratki nawiewów na środku deski (opadają na każdej dziurze) archaiczne korbki podnoszenia szyb, które mają przełożenie gorsze niż skrzynia w Seacie Ibiza, rozkładany podłokietnik na środku tylnej kanapy czy ocierający się o plastikową pornografię schowek na kasety.
Co więcej – fotele skrzypią rozkosznie i są miękkie jakby były zrobione z pianek jojo, a we wnętrzu jest tyle światła, że w słoneczny dzień człowiek czuje się jakby siedział w wielkim, brokatowym terrarium.
Nawet daszki przeciwsłoneczne mają te swoje błyszczące, chromowane wykończenia, na których można zawiesić oko i od czasu do czasu trochę za nie pomiętosić.
Mówcie co chcecie ale z takich rzeczy właśnie powinien składać samochód – okruszków namacalnej radości, których można z uśmiechem na ustach dotknąć, przyjrzeć się nim i w razie potrzeby dokręcić je śrubokrętem.
Takim zwyczajnym – krzyżakowym, żeby nie było.
Wszystko ogranicza się moim zdaniem do tego, że samochód, w całej swej złożoności powinno się dać w jakiś stosunkowo prosty sposób poznać i ogarnąć rozumkiem. Coś jak wnętrze elektrycznej maszynki do golenia – nie musisz znać zasad sprawiających, że silnik wiruje akurat w tę stronę co trzeba ale rzut oka na układ zębatek, włączników i kabli powinien dać Ci czytelny obraz tego co tu się właściwie wyrabia.
Strasznie nie lubię, kiedy w samochodzie znajduję coś, czego nie rozumiem.
Kiedy podczas zabawy z gaźnikiem zobaczyłem wszystkie te podciśnienia, zaworki i silniczki, poczułem taki wewnętrzny przymus nakazujący mi natychmiast odłączyć to wszystko w cholerę i zobaczyć co też się wtedy wydarzy. Nie, żebym miał w tym jakiś określony cel – po prostu byłem ciekaw co to jest i do czego służy.
Dlatego tak bardzo lubię wszelkie nieskomplikowane rozwiązania – linki, cięgna, zapadki, membrany czy nawet proste w działaniu silniczki i siłowniki. Je po prostu rozumiem. I przez długi czas tak właśnie budowano większość samochodów – pojawiały się w nich rozwiązania, które był w stanie opanować typowy człowiek trzymający w szafce w przedpokoju skrzynkę z narzędziami.
Stopień zaawansowania zrozumiały dla większości myślących logicznie osób. Elementy rozrzucone po komorze silnika, a nie zamknięte we wspólnej obudowie utrudniającej dojście do tego co to do cholery jest i do czego właściwie służy.
Później jednak postęp technologiczny wymusił coraz to wyższy stopień skomplikowania poszczególnych podzespołów – aż w końcu dotarliśmy do momentu, w którym samo dostanie się do części składowych silnika wymaga nawet kilku godzin pracy i zdjęcia niezliczonej ilości osłon (montowanych jak na złość na te łamiące się od samego dotknięcia spinki i zaczepy). Wszystko ukrywa się pod plastikowymi osłonami i grubymi wiązkami przewodów.
Szczerze mówiąc trochę mnie to smuci.
Nie, żebym nie wiedział dlaczego i po co to wszystko się tam znalazło – dziś, mając do dyspozycji wszystkie te poduszki powietrzne, moduły bluetooth i wyczuwające nasz nastrój skrzynie biegów niewiele jest osób skłonnych oddać to wszystko w zamian za wibrującą pod nogami blachę, pracującą z oporem kierownicę i ryzyko zginięcia w kuli zmielonego na miazgę, płonącego metalu tylko dlatego, bo tak bardzo chcieliśmy zyskać te kilka pożartych przez wzmocnienia i systemy bezpieczeństwa kilogramów.
Tak działa postęp.
Żałuję jednak trochę, że nie będzie już samochodów posiadających we wnętrzu widoczne, nieosłonięte śruby, cienkie jak blok rysunkowy boczki i minimalistyczne, nie większe niż to absolutnie konieczne kokpity – nawet gdyby pod spodem i tak siedziały te wszystkie moduły, poduszki i mądre komputery.
To dość dziwne, bo przez wiele, wiele lat ta widoczna „mechaniczność” samochodu nikomu nie specjalnie przeszkadzała. Dopiero później, nie wiedzieć czemu zaczęto uważać, że odsłonięty łeb śruby jest równie gorszący co jajka, które wyślizgnęły się przypadkiem z nogawki podstarzałego tenisisty.
Nie pojmuję w czym właściwie przeszkadzało to ludziom, że zastąpili oni wszystko tym nadmuchiwanym designem pachnącym recyclingiem i tanim tworzywem. To trochę bez sensu jeśli wziąć pod uwagę jak bardzo dobrze spisywała się na przestrzeni lat tradycyjna prostota i lekkość.
Jeśli więc chcecie dziś jeździć dziś samochodem, który rzeczywiście ma w sobie to mechaniczne, zrozumiałe życie, musicie sięgnąć do pudełka z naklejką „Lata 90-te”. I grzebać w nim tak długo, aż dotrzecie praktycznie do samego dna – dopiero tam znajdziecie rzeczy, które potrafią zrozumieć zwykli śmiertelnicy.
A w starszych, bardziej pudełkach jest tego jeszcze więcej.
I wierzcie mi lub nie – naprawdę warto wsadzić tam czasem łapę.
Znajomi się dziwią, że jeżdżę autem które ma tyle lat co ja, mowa o Mazdzie 626 z ’96, jak ze mną jadą to mówią często, że tutaj wszystko czuć, każdą drobną zmianę, wszystko słychać. Dla mnie to połączenie, dla nich przeszkoda. Mało ludzi z mojego otoczenia mnie potrafi zrozumieć.
Dlatego z nowych środków przemieszczania się, jeżeli kiedyś mnie będzie stać na nowy pojazd, to będzie motocykl. Po prostu auta przestały oferować to co opisałeś. Mam dać 90 tysięcy za coś co nie da mi radości?
Powracając do początku mojej wypowiedzi, łapią się za głowę jak mówię, że kupię E30 w touringu. To przecież takie nieluksusowe :v
Obym dorwał ją w wakacje, bo już szaleje z Mazdą która jakoś mi nie pasuje. Praca nad nią nie daje satysfakcji poza tą, że wiem, że inni by dali mechanikowi, byli 500 w plecy, ale byli by czyści, nie denerwowali się nad zapieczoną śrubą i inne doświadczenie, które są wam znane :P
Co myślisz o wprowadzeniu ekostrefy? Nie wiem czy jest to prawda czy tez nie po prostu gdzieś o tym usłyszałem.
To tak w ogóle temat na osobny wpis.
Sama idea wywalenia z centrum zużytych kopcuchów i benzynówek pożerających więcej oleju niż paliwa jest fajna – w pełni to popieram.
Ile to razy stojąc na przejściu dla pieszych jakiś zdezelowany passat z chipem z allegro walił mi w twarz rakiem w aerozolu.
O ile jednak idea jest ok, o tyle sposób w jaki mają być przyznawane te kolorowe naklejki zakrawa delikatnie mówiąc na absurd. Wynika z tego, że samochody nie spełniające wyższej normy dostaną lepszą naklejkę niż te ciut starsze, które tę normę spełniają. Drugi temat to kopcące na potęgę autobusy, które dostaną na pewno jakąś amnestię, a moim zdaniem odpowiadają mniej więcej za połowę smrodu w ścisłym centrum.
Poza tym, nie widzę szans na to, żeby stacje kontroli wyeliminowały chipowane wynalazki i zużyte silniki – zmieści się w roczniku, dostanie naklejkę.
Jak podejrzewam w większości miast będzie to po prostu martwy przepis. W kilku większych może i to wdrożą, ale w jakiejś mocno naciąganej formie, co by ludzie budynków przy wiejskiej z dymem nie puścili ;)
Moi znajomi z pracy tego nie zrozumieją. Kiedy mówię że mój wóz mimo rocznika 92 ma skórę o której mogą teraz pomarzyć, działającą dwustrefową klimę, zacny motor który nie jest zrobiony z opakowań po Dumlach, nie obchodzi ich to. Wolą np golasa ale młodszego o 5 lat -_-
Przecież moje auto jest takie stare! Więc woli pocić się w korku albo za tirem, niż pokazać w „starym” aucie.
P.S. ale zbliża się moment krytyczny :) Tak jak po kolejnej podwyżce akcyzy w końcu spadły przychody. Tak w końcu masa krytyczna jest coraz bliżej bo ludzie mają dość start-stopu wciskanego na siłę, auta które wyczuwa 1mm obwodu koła i o tym informuje (że niby niedopompowane koło) i z byle pierdoły przełącza się w tryb serwisowy,
Jeszcze zatęsknią za odrobiną samodzielności :)
Raczej nie spodziewałbym się powrotu do prostych rozwiązań.
To raczej ludzie potrafiący sobie jeszcze jakoś radzić z grzechotką i ściągaczem do łożysk w końcu wymrą i zostaną już tylko Ci łatwi do wytresowania ;)
Nie dość że zgadzam się z wypocinami kolegi, to jeszcze opis wnętrza E30 powoduje uśmiech na twarzy. Zupełnie jak bym to właśnie robił. A czekaj, właśnie robiłem jadąc do pracy :D
Ktoś tu wyżej pisał że chce kupić E30 kombi, moje będzie na sprzedaż jakby co.
Jedyna taka, niemiec płakał, polak, też, generalnie szloch :)
W mojej e30 na całe szczęście kratki nawiewów jeszcze nie wypadają, ale doskonale rozumiem ten tekst. Jest to mój pierwszy samochód a jest tylnonapędowy, bez ABS, ESP, DSC, THC, LSD ani innych takich :v Ale to chyba właśnie najbardziej w nim cenię. Prostotę. Żadnej sztuczności w prowadzeniu, czujesz, że to jak się zachowa na drodze zależy tyko od ciebie i to na tobie spoczywa ta odpowiedzialność. A gdy coś się popsuje nie wymaga jazdy na diagnostykę wystarczy książka „Sam naprawiam
BMW E30” i każdy może być mechanikiem :)
Lsd to prędzej znajdziesz w e30 niż w f30 akurat
Ja myślę, że koledze chodziło o to drugie LSD, które akurat prędzej znajdziesz w F30 :D
Koks, dziwki i koszulki z dekoltem w serek ;D
I dlatego kocham te widoczne śrubeczki (jedna z większym animuszem okazalsza i bardziej wystająca od innych) którymi przykręcona jest moja kierownica :))) I też mam mięsiste suwaki panelu ogrzewania. Ale w civicu. Z 1996 roku. Nie wiem czym będę jeździć za 10 lat, bo nic nowszego mi się nie podoba. I jest obliczone na działanie przez okres gwarancji, a potem… jak w Twoim poprzednim poście: naprawiać będą tylko najzuchwalsi ;)
W wąskiej mam co prawda typowo fabryczny styling wnętrza (bez takich wyjątkowych śrubek) ale za to pod maską jest tak archaicznie, że 4 razy dziennie potrafię sprawdzać poziom oleju.
Tylko po to, żeby się tą zajebistą, otwieraną do przodu maską nacieszyć.
I patelnię filtra powietrza pooglądać… ;)
Cóż, moim zdaniem nowe auta może i zyskały pierdyliard unowocześnień i udogodnień, ale… zdecydowanie straciły „duszę”. Wszystkie takie same, produkowane na jedną modłę. Nie wierzę, że za 20 lat ktoś będzie patrzył na obecne merce czy bmw z łezką w oku. Wszystkie już będą wyzłomowane.
No i tyle w temacie. Zostanie odłożyć na Lotusa i tyle :P No chyba, że Jagi Type R Coupe się będą ładnie starzeć.
Aaaatam podniecajo się jakimiś nowożytnymi gratami z lat dziewięćdziesiątych,a najlepsza asceza i bezpośredniość doznań jest w starym poczciwym maluchu najlepiej tym przedliftingowym z małym pojedyńczym zegarem(kapliczką) palonym z cięgna między siedzeniami i z rarytasów posiadającym światła awaryjne :) . W takim wehikule każdy pokonany samodzielnie metr z otwartymi szybami daje nieziemskie wrażenia z obcowania z tą techniką,całkowity brak izolacji z otoczeniem jak to ma miejsce we współczesnych plastikowozach :)
Jednak wolałbym cokolwiek czym jednak da się wyjechać na autostradę komfortowo. A nie 4ty bieg i 5500 obrotów na prawym pasie :P Już mam motocykl którym nie wjadę na trasy, bo 130Vmax to nie jest komfortowa jazda :) (Virago 250)
i właśnie o tą magię tego wozu chodzi,że jedziesz sobie te kilkadziesiąt kilometrów trasą te osiem dyszek maks stówke czasem sto dwadzieścia wyprzedzając jakiegoś tira i dojeżdzasz do celu czymś co teoretycznie w ogóle nie powinno powstać nawet na deskach kreślarskich :)
Nie musisz mi mówić – prawie 3 lata jeździłem groszkowym maluchem z 77 roku ;) Dopiero potem przesiadłem się na Fiestę. Jak sobie przypomnę gumową pompkę spryskiwacza to jeszcze mnie kciuk boli ;D
Ale to właśnie utkwiło Ci w pamięci,do mnie przyprowadzają ludzie różne wehikuły na warsztat z nadzieją że będę umiał im je nie dość że naprawić to jeszcze podczas naprawy nie popsuć nic innego. Z tych wszystkich wehikułów które naprawiam i jeżdżę nimi na co dzień pamiętam tylko te najgorsze ,najbardziej zajechane najstarsze klamoty które nawet w afryce by już przerobili na budę dla psa. Oznacza to ni mniej ni więcej że jestem nienormalny bo przecież nie napiszę że auta takie mają jakąś osobowość lub co gorsza sprawiają radość z prowadzenia bo oferują prawdziwe doznania :)
Można też pójść z postępem i nauczyć się tego co jest w nowych autach :) Wiem, że to trudne, ale jeśli samochody się rozwijają to i ich właściciele też powinni. Choć trochę.
W rozwoju nie ma nic złego. Tylko kiedyś dążono do rozwoju wozu między innymi przez prostą naprawę do wykonania np w terenie czy w trasie. Teraz nie wymienisz części tylko całe moduły, a niektórzy jeszcze muszą je wprogramować w ECU bo też strzeli focha. A to praktycznie uniemożliwia rozwój inny niż teoretyczny.
Staram się, ale niektórych rzeczy po prostu nie jesteś w stanie przyswoić sobie bez naprawdę drogiego sprzętu.
Technologia wymiany klocków czy świec zbytnio się nie zmieniła, bo ta „techniczna” strona samochodu tylko lekko ewoluuje.
Problemem jest za to cały system nadzoru nad tym wszystkim. Przypomina to trochę UE i jej troskę o „bezpieczeństwo” obywateli. Nad wszystkim czyhają czujniki i elektroniczny monitoring, a kiedy chcesz coś wymienić, musisz zwrócić się do systemu z prośbą o zgodę i weryfikację zmian. Poza tym dostęp do tych podstawowych elementów jest utrudniony przez całą rzeszę osłon i pierdolników.
Przykład – technicznie wymiana klocków w mercedesie W219 z 2010 roku nie różni się praktycznie niczym od tej w BMW E36 z 1990. Zaciski są zbudowane podobnie, koła trzymają zwykłe śruby itd.
O ile jednak w e36 wystarczy wymienić klocki i można jechać, o tyle Mercedes wymaga wcześniejszego zdjęcia blokady z czujnika położenia tłoczków i późniejszego zresetowania ustawień w komputerze.
Problem tkwi w tym, że interfejs, który to umożliwia kosztuje kilkanaście tysięcy (chińska podróbka koło 4). A za tyle da się kupić praktycznie kompletne wyposażenie niewielkiego warsztatu…
Its fjuczer ;)
doskonale wiem o co chodzi… sam jezdze stara 80 b2 i nigdy nie bylem z nia u mechanika, po prostu kazda, ale to kazda nawet wydajaca sie sie bardzo skomplikowana usterke jestem w stanie sam usunac. Nie mam w niej w zasadzie niczego co moglo by sie zepsuc, ale to już inna kwestia. Najbardziej zaawansowane technicznie, jak i technologicznie jest radio :) Ma to swoje uroki, masa w granicach 900 kg, sztywne zawieszenie, ktore badz co badz sam montowalem, pozwalajace cieszyc sie kazda nierownoscia, wbijaniem kręgosłupa w dupe i pokonywanie zakretow z taka predkoscia, ze golf 3 po prostu dachuja. Nie ma wspomagania, elektrycznych szyb, lusterek, czy jakichkolwiek udogodnien… Ale po co to wszystko w samochodzie? Mimo ze jest stara, nma tylko nudne fwd i zadnych udogodnien, to kocham ten samochód za prostote, za to ze wszystko jestem w stanie zrobic sam nie posiadajac przy tym narzedzi za 2 miliony, 14732 instrukcji, czy nawet garazu. Mimo ze nie jestem zbyt zaawansowany wiekowo, ro chciałbym żeby zostala ze mna do konca zycia, bo mam ta cholerna pewnosc, ze jak jej juz tylko zrobie blache, to odwdzieczy sie sie bedzie przy mnie trwać juz na zawsze!