Pamiętam, że odkąd byłem na tyle duży, by bez ryzyka poniesienia śmierci przez uduszenie poradzić sobie z samodzielnym zrobieniem kupy do nocnika, wszyscy z dnia na dzień zaczęli wymagać ode mnie różnych rzeczy, których ja sam za cholerę nie miałem ochoty robić.

Wiecie o co chodzi – siedź prosto, posprzątaj zabawki, naucz się wiersza, powiedz dzień dobry tej starej rurze z sąsiedztwa (która jak doskonale pamiętam przebiła nam kiedyś prawie nową piłkę do nogi), zgaś tego kota, odsuń się od telewizora i tak dalej.

Niekończące się pasmo nakazów i nie pozostawiających miejsca na negocjacje żądań – a kiedy poszedłem do szkoły, zrobiło się jeszcze gorzej.

Na początku kazali mi co prawda tylko rysować kwadraty i nie wnikać po jaką cholerę Marysi z zadania te 85 kilo bananów (patrząc na to z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że Marysia musiała być bardzo samotna).

Takie coś byłem jeszcze w stanie jakoś ogarnąć.

Z czasem zaczęło się jednak przymusowe rozwiązywanie zadań wykraczających znacznie poza umiejętność sprawdzenia czy pozycje na paragonie z biedronki są poprawnie zsumowane – czyli w mojej ocenie jedynego przypadku kiedy to szkolna matematyka przydaje się człowiekowi w normalnym życiu.

Poza tym pamiętajcie, że należę do kategorii ludzi, którzy testy z wkładaniem klocków w odpowiednie otwory są w stanie przejść pozytywnie tylko i wyłącznie wtedy, kiedy oprócz klocków da się im jeszcze młotek.

Albo imadło.

Wyobraźcie więc sobie moją minę, kiedy będąca na bakier z pojęciem depilacji kobieta od matematyki rozpisywała na tablicy jakąś ocierającą się o BDSM całkę, a następnie z radosnym uśmiechem pytała jak bym ją rozwiązał.

Równie dobrze moglibyście zapytać Waszego psa o instrukcję kalibracji głowic w drukarce.

A do tego doszło przecież jeszcze wykuwanie na pamięć milionów terminów, dat i nazwisk, które tak naprawdę obchodzą mnie dziś równie mocno co kawałek snickersa, który jakieś 8 lat temu spadł mi przypadkiem pod szafkę w kuchni (jedyną datą jaką dziś pamiętam jest chrzest Polski – i to tylko dlatego, bo tata miał kiedyś zaporożca o takim numerze modelowym).

To jest właśnie ten problem.

Widzicie, chodzi o to, że wszyscy nieustanne kazali mi uczyć się różnych rzeczy, które kompletnie mnie nie angażowały, a efekt jest taki, że jeśli zapytacie mnie dziś o to kim był Horacy to będę szedł w zaparte, że to ten gość z Muminków co to od samego początku wyglądał mi na pedofila.

Ewentualnie ten mały, łysy z Big Brothera, co to potem został gwiazdą Redtuba.

Inny przykład – przez całe lata na lekcjach chemii walczyłem ze snem i nieodpartą chęcią wsypania odrobiny czegoś żrącego do majtek siedzącego przede mną kolegi, a efekt jest taki, że dziś nie jestem nawet w stanie otworzyć finansowanej ze środków unijnych ekologicznej fabryki metaamfetaminy.

Na cholerę mi cała ta chemia, jeśli nie dowiem się z niej nawet jak zostać polskim Walterem Whitem?

Mam produkować oranżadę?

Nikt nie dorobił się wyposażonej w lesbijskie komando i zapadnię z tygrysami willi w górach Kolumbii produkując oranżadę!

Widzicie, to jest chyba jedna z niewielu zalet bycia dorosłym – możliwość samodzielnego decydowania o tym, czego chcemy się nauczyć. Czy też raczej z drugiej strony – możliwości decydowania o tym czego uczyć się nie mamy najmniejszego zamiaru.

Dziś mam na przykład ten komfort, że mogę usiąść wieczorem nad artykułem opisującym w świetny sposób wyścig o Afrykę albo wydarzenia, które doprowadziły w efekcie do wybuchu pierwszej wojny światowej.

Mogę, bo mnie to interesuje, a głowy nie zakrząta mi konieczność wyrycia na pamięć nazw składników rodem z etykietki płynu do mycia naczyń, które i tak do niczego mi się w życiu nie przydadzą.

Będąc dorosłym w końcu nie muszę poświęcać całej swojej uwagi i energii na zagadnienia, które są i będą dla mnie zupełnie bezużyteczne. Przed chwilą dla przykładu próbowałem pospawać TIG-iem dwa kawałki krzywo wyciętego aluminium – bo umiejętność spawania aluminium jest w mojej ocenie fajna i przydatna.

W toalecie trzymam z kolei „Karafkę La Fontaine’a”, którą mimo przerażającej grubości z własnej, nieprzymuszonej woli czytam od paru tygodni.

Bo wydaje mi się, że wniesie ona coś do mojego życia.

Gdyby jednak ktoś w czasach gimnazjum powiedział, że w przyszłości z własnej woli przeczytam taką cegłę, bez chwili zastanowienia uznałbym go za debila – tymczasem dziś mam w domu takie stosy książek, że zwyczajnie zaczyna brakować mi na nie miejsca.

I co ciekawe szkoła ma z tym bardzo niewiele wspólnego.

Wręcz przeciwnie – z powodu systemu, który nakazywał maltretowanie uczniów lekturami równie interesującymi co tylna strona mojej lodówki, niewiele brakło a do pisania i czytania zraziłbym się na amen. Uratowała mnie nauczycielka polskiego z bielskiej budowlanki – Pani Śliwa, która w mojej ocenie była jednym z niewielu nauczycieli potrafiących znaleźć kompromis między tym co trzeba, a tym co warto.

Nie pozwólcie, żeby świat zarżnął wasze talenty i aspiracje. Będzie próbował – oj będzie i to wiele razy, ale z odrobiną szczęścia powinniście jakoś sobie z nim poradzić. I nigdy, przenigdy nie odpuszczajcie. Jeśli coś wydaje się Wam warte zachodu, to wkładajcie w to tyle serca i pracy ile tylko jesteście w stanie.

A potem dołóżcie jeszcze trochę.

Bo po prostu warto.

No kurwa warto.

 

14 Komentarzy

  1. Marcel 7 października 2016 o 16:03

    true…

  2. Bebok 7 października 2016 o 16:25

    można by opowiadać wiele. Ale w praktyce trwa wojna pomiędzy częścią nauczycieli którzy chcą nas czegoś nauczyć i zachęcić do rozwijania, a (nie) oświatą której łatwiej jest zaniżyć poziom i powiedzieć że teraz mamy samych profesorów, niż wypuścić ich 5 naprawdę dobrych. Poza tym debilami łatwiej zarządzać;)

    A sam nie jestem żadnym nerdem. Szkołę bardzo lubiłem, chodzić do niej i widywać sie z kumplami. Tylko uczyc i siedzieć na lekcjach nie bardzo, więc uzbierało się parę setek godzin nieobecności…. ;P

    1. Tommy 10 października 2016 o 09:02

      Ja byłem w szkole tak często, że połowa nauczycieli pytała mnie na lekcjach kim jestem ;)

      1. Marcel 10 października 2016 o 10:49

        a mimo to wyszedłeś na ludzi… przynajmniej na blogu kreujesz się na osobę, która ma gdzie mieszkać, co jeść, chodzi do pracy, ma jakieś zainteresowania…

        1. Tommy 11 października 2016 o 09:54

          Wiesz – trzeba zachowywać pozory (lecę schować kartonową atrapę escorta bo zaczyna padać i jeszcze mi zamoknie) ;)

  3. Jwmachniery 8 października 2016 o 11:14

    Super wnętrze na fotografii, a cały blog ciekawy. Z pewnością powrócę!

  4. Maciek 8 października 2016 o 19:16

    No świetnie powiedziane (napisane)…

  5. dapo 12 października 2016 o 14:44

    Tak, tak, też tak myślę. Także zastanawiałem się do czego będzie mi potrzebna umiejętność
    obliczenia powierzchni torusa i niestety …….przydało mi się kiedyś. W prawdzie tylko do wypełnienia krzyżówki jak się nudziłem, ale jednak przydało. Wracając do sedna, szkoły uczą pewnych rzeczy ogólnych, które wypadałoby wiedzieć jako Polak (język ojczysty historia Polski itp.) ale nauka pewnych rzeczy nie służy temu aby z nich korzystać w przyszłości, lecz aby nauczyć się logiki, wyuczyć umysł, spowodować ogólny rozwój, który pomaga potem w życiu. Człowiek uczy się całe, życie (np. dobrze jeździć samochodem) a szkoła ma go wprowadzić w tryb pochłaniania wiedzy oraz jej odpowiedniej selekcji.

  6. Łukasz 17 października 2016 o 20:27

    Może nie w temacie, ale używasz narzędzi z neo tool do każdej naprawy. Możesz powiedzieć jak się spisują, jak wytrzymałe są? Mam już mały zestaw 1/4 i jestem bardzo zadowolony. Przymierzam się do zakupu czegoś większego i fajnie by było znać opinie osoby, która nimi pracuje :)

    1. Tommy 18 października 2016 o 12:20

      Ja jestem z nich mega zadowolony (a lekko u mnie nie mają). Zasadniczo przez 5 lat udało mi się rozjebać tylko małą grzechotkę (ale to dlatego bo odkręcałem nią rzeczy, których zdecydowanie odkręcać nią nie powinienem;) ).

      Poza tym żadnych strat – fajnie się trzymają, nic się nie rozkalibrowuje itd. Zajebiście fajny sprzęt.

      1. Łukasz 18 października 2016 o 14:22

        Dobrze wiedzieć, pozostaje mi teraz poszukać i kupic :) Dzięki Tommy!

        1. Tommy 18 października 2016 o 14:25

          Nie ma sprawcy ;) Jedyne co warto zrobić po zakupie to natrzeć te czarne bity jakimś wd-40 albo olejem bo jak zalejesz walizkę to pojawia się na nich ruda i brzydko to wygląda. Poza tym sprzęt petarda ;)

          1. Łukasz 18 października 2016 o 18:08

            No w tym moim malutkim zestawie nie wiedząc czemu są rude, ale przeżyje ;p
            Dzięki jeszcze raz za mini recenzje :)

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *