W zamierzchłych czasach, kiedy to po polskiej ziemi biegały smoki, citroeny prowadziły się jak siedemnastoletnie Rumunki, a benzyna kosztowała złoty siedemdziesiąt za litr pewien szalony jegomość wymyślił szatańskie pojęcie tuningu, które za jakiś czas miało odmienić świat motoryzacji, podobnie jak internet zmienił na zawszę domową pornografię.
Przez jakiś czas przebudowa i rasowanie samochodów polegało na poprawieniu ich osiągów, niezawodności lub dostosowaniu ich do jakiś nowych funkcji (można przez to rozumieć na przykład przerobienie pickupa służącego do wożenia siana na samochód do wyścigów na ćwierć mili).
Powstawały wtedy piękne maszyny budowane przez amatorów, jak i zespoły inżynierów w celu zdobycia homologacji na wersję wyczynową.
Piękne to były czasy, gdyż tak naprawdę styling był tylko efektem ubocznym poprawy wydajności – jeśli ktoś już wstawiał garb na masce to tylko dlatego, że pod seryjną nie mieścił się kompresor, a niski zderzak z dużymi wlotami służył do poprawy trakcji i efektywnego chłodzenia wyczynowych hamulców, a nie odśnieżania drogi dojazdowej do dyskoteki pod remizą.
Jednak przyszedł dzień, kiedy to pewien jegomość w bluzie z pit bullem pomyślał „A może by tak założyć tę maskę z garbem do mojej corsy, żeby wyglądała jakby miała większy silnik?”. I jak pomyślał tak zrobił, a poszły za nim miliony. I pomimo, że corsa nadal jeździła jakby chciała, a nie mogło to instalował on kolejne elementy za znaczkami NOS na czele.
Modyfikacje takie jednak miały pewien bardzo niespodziewany skutek – pochłonęły całkowicie budżet młodego człowieka, sprawiając, że starte do zera klocki hamulcowe i olej przepracowany jak Pani z okienka na poczcie wypadły zupełnie poza listę rzeczy do zrobienia. Ich miejsce zajęły brewki, plastikowa nakładka na podwójny wydech oraz gwóźdź do trumny – dywaniki z ryflowanej gumy.
Po pewnym czasie zjawisko tuningu dotarło do polskich, pachnących jabłkami, łąkami pełnymi maków i tanim winem ze spożywczego pod kościołem wsi. A na wsiach dopiero się działo.
Pierwsze fiaty 125p. stylizowane na BMW serii 7 wyjechały na polne drogi budząc naprzemienne przerażanie i zdumienie okolicznych mieszkańców. Ksiądz proboszcz z krzyżykiem i wodą święconą czaił się na te potwory za krzakiem dotrzymując towarzystwa Panom w niebieskim polonezie i skromnie odzianym studentkom zza wschodniej granicy. Po jakimś czasie modne stały się palenie opon na placu pod wspomnianym już spożywczym, oraz zmiana biegów z długim wysprzęgleniem niosąca dźwięk charakterystycznego yyyyyymmooooooo po okolicznych polach i lasach.
Są jednak i dobre strony tego zaraźliwego jak komunizm zjawiska.
Niektórzy posiadacze różnej maści samochodów, modę na modyfikacje wykorzystało w znacznie lepszy sposób. Ot choćby poprawiając z niezłym skutkiem stylistyczne niedoróbki projektantów. Co więcej w końcu ulice polskich miast i wsi stały się nieco bardziej kolorowe i zróżnicowane. Bardziej i mniej udanymi wynalazkami ale zawsze. Każdy „tuningowany” samochód nabierał indywidualizmu i specyficznego charakteru.
Więcej zabawy mieli również Panowie policjanci wyłapujący z tłumu te „potwory” o wydechach średnicą dorównującym gazociągowi północnemu i zawrotnej mocy, którą sam Lord Vader by nie pogardził. Jak grzyby po deszczu rozkwitły fora i autokluby, sklepy motoryzacyjne w witrynach zamiast ostrych wałków Kenta zaczęły wystawiać chromowane ramki pod tablice rejestracyjne i nieprzepuszczalne jak nowe pampersy wloty na maskę. Biznes się kręci, wszyscy mają co robić, a na drogach jest kolorowo i wesoło jak na paradzie w Berlinie – idylla chciałoby się powiedzieć.
Idylla…