Pewien mój znajomy jest jedynym człowiekiem na Polsce, który spodnie od dresu potrafi wyprasować w kantkę. Większość miejsc, w których kiedyś był jest w stanie rozpoznać po zdjęciu wnętrza lodówki, a jeśli w domu zostawicie go na chwilę bez opieki to możecie być pewni, że albo coś niechcący zepsuje albo po chwili z okien wylecą szyby bo uruchomi on na pełnej mocy Wasze kino domowe i puści jakiś, nazwijmy to żartobliwie „utwór” z repertuaru grupy „Wet Fingers”.
Tak – mój znajomy jest kompletnym matołem.
I bynajmniej nie ukrywam przed nim mojej opinii. Co więcej – informuję go o tym za każdym razem kiedy się spotykamy. Z resztą on też o tym wie, bo zawsze kiedy wjedzie w jakiś słupek albo drzewo (a robi to nad wyraz często) przychodzi do mnie, żeby osobiście powiadomić mnie o tym, że jego marna egzystencja jest nic nie warta i zasługuje on na śmierć. A ja tylko kiwam z aprobatą głową i robiąc skupioną minę staram się za wszelką cenę odwrócić jego uwagę od mojej lodówki i pilota od telewizora.
Ale to, że jest on absolutnym prostakiem pozbawionym gustu i znajomości elementarnych zachowań społecznych sprawia, że świetnie się ze sobą dogadujemy.
Problemem jednak jest to, że przed jego domem zaparkowane jest pewne fioletowe BMW E36 coupe, które jeszcze nie tak dawno znajdowało się w moim garażu. Tak – ów znajomy kupił moje pierwsze BMW kiedy ja z kolei przesiadłem się do „nowego” bordowego coupe. I dziś – korzystając z moich doświadczeń chcę Wam przekazać kilka istotnych uwag dotyczących sprzedawania samochodów znajomym.
Instrukcja nie jest specjalnie skomplikowana, a jej główny wątek ogranicza się w zasadzie do jednej wskazówki:
Nie róbcie tego.
Wiem, że w internecie można znaleźć wiele opisów sytuacji kiedy ktoś sprzedał lub kupił samochód od „szwagra” i teraz jego relacje z tym zakłamanym, niegodziwym człowiekiem można określić jako oziębłe. Jednak nie mam zamiaru mówić Wam o tym, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach bo w końcu nie każdy ma ładną babcię albo szwagra sprzedającego akurat swoje „idealne” M3.
Oddałem naprawdę dobrze utrzymany samochód i jeszcze dwa dni przed podpisaniem umowy wymieniałem olej i filtry tylko po to, żeby mieć pewność, że wszystko będzie w jak najlepszym porządku. Kupiłem też szczęki hamulcowe i parę innych rzeczy, które w niedługim czasie mogły wymagać wymiany i wrzuciłem je do bagażnika – ot tak, żeby nowy właściciel przypadkiem nie zapomniał o to zadbać.
Jednak moja niechęć do sprzedawania samochodów znajomym nie wiąże się bynajmniej z jakimiś babskimi fochami spowodowanymi ceną z kategorii „szwagrowi taniej nie sprzedasz?” czy dwu milimetrową rdzawką w progu, o której nie wspomniałem.
W końcu nikt normalny nie obraża się na „szwagra” za to, że ten nie chce odsprzedać mu swojego samochodu za kwotę stanowiącą pięć procent jego wartości bo „akurat tyle mam teraz odłożone – no weź, przecież jesteśmy rodziną/przyjaciółmi/kumplami*”.
*niepotrzebne skreślić
Ale wracając do listy minusów transakcji ze znajomymi – po pierwsze, o ile nie jeździcie zielonym matizem z fabrycznymi kołpakami, a na dokładkę obracacie się w towarzystwie osób interesujących się motoryzacją to na pewno często różni ludzie rozpoznają Wasz samochód na ulicy. Machają, mrugają i uśmiechają się kiedy w tłumie sunących przez miasto wozów wypatrzą znajome felgi, czy adres pewnego bloga naklejony na boczną tylną szybę.
Wiecie do czego zmierzam, prawda?
Naprawdę jestem człowiekiem tolerancyjnym, ale liczne SMS-y od znajomych pytających się co piłem, że jeżdżę w kółko po mieście z otwartymi oknami i ryczącym techno na kompakcie potrafią skutecznie zepsuć człowiekowi słoneczne popołudnie. Pewnego deszczowego wieczoru ktoś nawet zapytał się co mi się stało, że zapomniałem jak się zakłada kontry i miotam się po całym osiedlu próbując unikać spotkań z krawężnikami.
A to tylko wierzchołek góry lodowej.
Pod względem emocjonalnym przypominało to trochę zdzieranie pilnikiem twarzy własnemu dziecku, ale mimo wszystko poczułem ulgę kiedy prentkie naklejki zniknęły z szyb mojej byłej beemki. Potem na wszelkich możliwych forach z regionu pochwaliłem się zakupem „nowego” BMW tak, żeby nikt nie miał wątpliwości, że to nie ja płoszę basem zwierzynę podczas cowieczornego walenia zderzakami w słupki i barierki okalające zakręty podmiejskich dróg.
Druga rzecz to sam fakt, że człowiek musi patrzeć jak samochód, który dopieszczał i głaskał każdego wolnego popołudnia teraz w bagażniku basowy reaktor atomowy, a w miejscu gdzie jeszcze parę dni temu znajdował się narożnik zderzaka widnieje ogromna dziura w kształcie przydrożnego słupka.
A najgorsze jest to, że jeśli już nawet ten matoł coś urwie albo popsuje, ja odczuwam niepohamowaną potrzebę naprawienia tego.
W końcu to moje ukochane dziecko cierpi.
Jeśli kiedyś dojdzie do tego, że będę musiał rozstać się z jednym z moich samochodów to zamiast go sprzedawać rozbiorę go na części, schowam pod łóżkiem i zgłoszę kradzież.
A potem wieczorami będę wyciągał spod łóżka dekiel zaworów i czytał mu „Prędkość bezpieczną” tuląc go do snu.