Zawsze uważałem, że w biurach projektowych wszystkich większych koncernów motoryzacyjnych pracują wyłącznie noszący fioletowe spodnie idioci. Ludzie zarabiający miesięcznie więcej pieniędzy niż ja byłbym w stanie przepierdzielić na dziwki i rum przez pół mojego życia. Ludzie, którzy w przerwach między przyjmowaniem bajeranckich póz podczas opierania się o kopiarkę i wpatrywaniem się w wiszące na ścianie ich gabinetów zdjęcia Davida Haselhoff’a tworzą najpaskudniejsze i najmniej porywające rzeczy zaraz po meblach biurowych z marketu i piosenkach Gabriela Fleszara.

Fiat Siena.
Opel Astra Classic.
Hyundai Accent.
Kia Rio.

To wszystko motoryzacyjne odpowiedniki damskich majtek z froty.

A mimo to ktoś kto ma tak wielką władzę, że w drodze do biura wciska w windzie najwyżej położony guzik  spojrzał na taki rysunek, który w przerwie na kawę przyniósł mu niejaki Sebastiano i powiedział „Ok, wygląda świetnie – zaczynajmy produkcję”.

Doprawdy tego nie rozumiem.

Przecież już nawet nie trzeba być specjalnie innowacyjnym żeby stworzyć coś naprawdę ładnego. Wystarczy wzorować się na wcześniejszych modelach, które udało się wyprodukować jeszcze zanim do działu designu zaczęto przyjmować ludzi w fioletowych spodniach jadających humus ze swoim przyjacielem o imieniu Jose. Nawet oni nie są w stanie tego spieprzyć. Spójrzcie na nowe mini. Na fiata 500.

Albo chociażby na Porsche 911, które od miliona lat nie zmieniło się bardziej niż oblicze Krzysztofa Ibisza.

Chwała bogu, że ostatnio retro jest w modzie, bo przynajmniej oszczędzi nam to kolejnych „innowacji” w stylu nowej generacji Seata Ibizy. Wiecie co Seat pisze o niej na swojej stronie internetowej? Zacytuję Wam – „Profil samochodu przypomina strzałę. Czysta dynamika. Znakomita sylwetka.” Jeśli ten samochód z którejkolwiek strony przypomina strzałę, to ja jestem z profilu bardzo podobny do Brigitte Bardot. A z tyłu wyglądam zupełnie jak Orlando Bloom. W Seacie piszą też coś o młodzieńczym charakterze i radości wynikającej z pikania guzików na desce rozdzielczej.

Normalnie gdy patrzę na nią to rozpiera mnie radość… Aż mam ochotę skakać!
Z mostu.

Pod pociąg.

Najgorsze jest to, że wiele osób oglądając zdjęcia w prasie motoryzacyjnej uważa, że nowa Ibiza jest bardzo ładna. Dynamiczna. Sportowa. Jestem pewien, że bez wahania zamieniliby na nią swoje poobijane i30. Problem jednak polega na tym, że dopóki patrzycie na zdjęcia, które przygotował Mike Burroughs albo grupa ludzi usuwających na swoich komputerach wąsy modelkom to wszystko będzie wspaniale.

Spójrzcie tylko jak pięknie prezentuje się nowa Ibiza na jednej z grafik promocyjnych:

Jak to zwykle bywa Seat pokazuje na plakatach topową wersję i to jeszcze nieźle podretuszowaną w photoshopie. Ale pomyślcie ile procent wszystkich przyszłych właścicieli Ibizy zdecyduje się na wersję FR, dokupienie wyposażenia windującego cenę samochodu do poziomu nowego Mercedesa klasy S i ustawienie jej pod operą Sydney aby podkreślić linie nadwozia?  Podejrzewam, że w tym kraju takim egzemplarzem przejedzie się jedynie nad wyraz elokwentny i czarujący prowadzący program „zakup kontrolowany”.

A potem już nikt, bo model bez drzwi albo jakiejś klapy raczej nie będzie specjalnie rozchwytywany.

Prawda jest taka, że 90% egzemplarzy, które trafią w ręce zwykłych śmiertelników nie będzie miała diodowego paska pod reflektorami, ogromnych alufelg ani grilla z siatką w tylu „plastra miodu”. Dopiero za parę lat, kiedy Niemcy porozbijają już się trochę po drzewach lepiej wyposażone egzemplarze pojawią się na naszym rynku. Więc tak naprawdę ludzie nie będą kupowali tego co widzicie wyżej, tylko to:

A to – wybaczcie, zdecydowanie bardziej przypomina obuch niż strzałę.

Pamiętam jak kiedyś pod wpływem Chipa z programu „Overhaulin” próbowałem narysować swoją własną interpretację nowego modelu BMW. Nawet specjalnie na tę okazję kupiłem sobie temperówkę i porządny ołówek H2 (kosztował z 5 złotych jak nic). I wierzcie mi – nigdy dotąd ludzkość nie była twórcą czegoś równie okropnego. Nawet z premedytacją nikt nie dałby rady przebić tego dzieła szatana, które w założeniu miało być nową drogą w stylistyce modeli z Bawarii.

Gdybym to ja siedział wtedy w gabinecie ze zdjęciami Mitcha, opierał się stylowo o kopiarkę z kubkiem kawy w dłoni i dostawał za to pół miliona euro miesięcznie to zapewniam Was, że dzisiaj w Monachijskiej fabryce nie produkowali by już beemek.

W miejscu upadłego BMW jakiś chiński wierzyciel produkowałby pralki i sprzęt AGD, a ja ukrywałbym się w Kolumbijskiej dżungli przed lubiącymi palenie gumy ludźmi w dresach pragnącymi za wszelką cenę zrobić mi lewatywę za pomocą korbowodu.

A jedyne dwa sprzedane egzemplarze nowej trójki siałyby na ulicach większe spustoszenie niż bomba wodorowa.

A to dlatego, że byłyby potwornie szybkie i kupiliby je wyłącznie dwaj niewidomi.

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *