Miałem zacząć od wyjaśnienia, że ostatni brak nowych felietonów był spowodowany dużą ilością zajęć, pilnym wyjazdem służbowym albo koniecznością ratowania świata i bezdomnych sierot z Afryki przed głodem i piosenkami Justina Biebera. Ale doszedłem do wniosku lepiej od razu powiedzieć prawdę.

A zatem – nie napisałem nic nowego bo Smuda doszedł do „M” i przez tydzień musiałem biegać z piłką po stadionie narodowym.

Ale tak na poważnie – cisza na blogu nie wynika bynajmniej z braku weny czy lenistwa. Czasu na przemyślenia miałem nad wyraz dużo i to pomimo, że wcale nie pierdziałem w kanapę przeskakując po kanałach z grupy Discovery. Zapewniam Was – przez ostatnie parę dni wcale się nie obijałem. „No no no no…” jak mawiał jeden z moich ulubionych bohaterów filmów akcji.

Po pierwsze – majówkę poświęciłem na zajęcie się sprawami, do których motywacji szukałem od grubo ponad pół roku. Najpierw wyplewiłem fragment ogródka znajdujący się tuż obok podjazdu, który w zeszłym roku został pokryty geowłókniną, a w założeniu miał zostać wysypany żwirem i upiększony kilkoma kolorowymi krzaczkami, które i tak uschną bo nikomu nie będzie się chciało ich podlewać.

Pamiętacie jak w II części „Rambo” Sylwester Stalone biegał po wietnamskiej dżungli z karabinem tak wielkim, że lufą strącał małpy z drzew?
Zapewniam Was, że gdyby akcja filmu toczyła się w moim ogródku,a nie Wietnamie to wcale nie byłoby happy-endu, a Rambo posikałby się w majtki już w jednej z pierwszych scen.

To co urosło na moim trawniku bardziej przypominało tropikalny las znany z Avatara niż kawałek podmiejskiego ogródka. Po pierwsze – pszczoły. Informacje o tym, że ich populacja zmniejsza się diametralnie i powinniśmy budować ule, a potem puszczać im piosenki Barry’ego White’a żeby zachęcić je do bzykania to bujda. Kiedy na kolanach próbowałem odsłonić spod tego gąszczu coś co jeszcze w zeszłym roku było geowłókniną, połowa ziemskiej populacji pszczół zamiast po katolicku robić miodek próbowała ugryźć mnie w miejsce, które nie dość, że z miodem ma bardzo niewiele wspólnego, to na dokładkę nawet słońce nie zwykło zbyt często tam zaglądać.

Babcia (chyba jako jedyna kobieta na świecie) zawsze mówiła mi, że jestem słodki ale szczerze mówiąc nigdy nie traktowałem tego zbyt poważnie. Pszczoły widać tak.

Poskutkowało to tym, że połowę dnia straciłem na łażeniu na czworaka po trawniku, okładaniu się po tyłku kawałkiem wyrwanej z ziemi łodygi rabarbaru i wydawaniu okrzyków w stylu „a masz ty dziwko! a masz!” .

Mam wrażenie, że po tych wydarzeniach żaden z sąsiadów mających z okna widok na mój ogród w obawie o swoje dzieci nie zaprosi mnie już więcej na grilla.

Ale to nie pszczoły były najgorsze. W tym gąszczu czaiło się tyle dziwnego i nieznanego nauce robactwa, że wystarczyłoby zapakować garść do wiaderka i wysypać gdzieś w wielkopolsce, żeby zablokować na 50 lat rozwój polskich autostrad. Grupa fanów Janis Joplin i Jefferson Airplane przypięłaby się do nich łańcuchami i żądała budowy rezerwatu rozciągającego się od Kołobrzegu po Sri Lankę.

Boże, w życiu nie widziałem tak wielkiej dżdżownicy jak wtedy. Kiedy pełzała między krzakami trzęsły się szyby w oknach. Musiałem schować się za mleczami żeby mnie nie zauważyła. Prawda jest taka, że to wszytko co widzieliście w bajce z Guciem i Teklą to jedna wielka ściema.

Propaganda.

Mój trawnik to wcale nie bajkowa kraina tylko mieszanka Pandory, Afganistanu i Kambodży.

Dlatego jeżdżenie sobie po nim kosiareczką i wyrywanie chwastów mogłem sobie z góry darować. Tu było potrzebne coś w stylu nalotu dywanowego doprawionego chilli i napalmem. Cały ogródek został więc opryskany środkiem niszczącym trawę, a następnie przemielony glebogryzarką i znów opryskany. A potem znów przemielony. Teraz trzeba go już „tylko” wyrównać bo przypomina poligon, wygrabić stamtąd wszelkie kamienie, patyki, poradzieckie niewypały i większe grudki ziemi, a potem zasiać nową trawę i podlewać ją do czasu, aż nie dorośnie i nie zacznie wieczorami podkradać mi kluczyków od samochodu i sprowadzać do domu rzeżuchy.

To mój cel – mieć trawę równie zieloną i puszystą jak ta, którą mają ludzie żyjący w telewizyjnych reklamach serków ze szczypiorkiem.

I w związku z tym, że ostatnio staję się trawowym baronem mam dla Was dwie ważne uwagi:

1. Po pierwsze, ogród sam w sobie nie podlega w żaden sposób czasowi ani przestrzeni. Oznacza to, ze gdy przygotowujecie go do wysiewu trawy okazuje się, że jego powierzchnia jest około milion razy większa niż wtedy gdy chcieliście zmieścić w nim rozkładany basen ogrodowy.

2. Po drugie – jeśli już od kilku dni całymi dniami grabicie ziemię, wozicie ją taczkami i przenosicie z miejsca na miejsce to zróbcie sobie przerwę. W przeciwnym wypadku będziecie rzucać się na podłogę, osłaniać głowę i przeraźliwie krzyczeć za każdym razem kiedy przez nieuwagę wjedziecie w markecie w alejkę z akcesoriami ogrodowymi (już teraz przechodząc obok kwiaciarni czuję wewnętrzny niepokój).

Na szczęście w innych kwestiach było już łatwiej – postanowiłem, że aby odetchnąć trochę od ogródka zajmę się tymi rzeczami w moim cabrio, które były na tyle denerwujące, że psuły mi humor ale zarazem na tyle mało istotne, że nie chciało mi się nimi zająć wcześniej.

Na pierwszy ogień poszła więc folia przyciemniająca z szyb.

Escort miał wszystkie boczne szyby oklejone tuningową folią, która była tak porysowana i zmatowiała, że łatwiej było coś przez nią wywąchać niż zobaczyć.

Tutaj duże podziękowania należą się mojemu znajomemu Gregorowi jeżdżącemu na co dzień „Różową Barbarą”, który bardzo pomógł mi w oddzieleniu foli od szyby bez konieczności użycia młotka (zakładałem taki scenariusz). Co prawda na szybach zostało sporo kleju, ale następnego dnia wyposażyłem się w rozpuszczalnik estrakcyjny i sporo samozaparcia, które zadecydowało o ostatecznym triumfie.

Następnie wyrzuciłem spod samochodu sportowy tłumik końcowy robiący więcej hałasu niż Jarek na wiecu i w jego miejsce przykręciłem seryjną puszkę dedykowaną do modelu XR3i. Owszem – brzmi może trochę mało poważnie, ale z drugiej strony cabrio skupia się na przekazywaniu odmiennych doznań niż dajmy na to zionąca z wydechu ogniem i wściekłymi pitbulami Honda CRX. Potem wymieniłem jeszcze przednie moretty na seryjne lampy (morette idą na warsztat w celu odbudowy połamanych uchwytów, a samochód musi posiadać jakieś światła).

I teraz zauważcie co właściwie się dzieje. Miliony ludzi na całym świecie wydają mnóstwo ciężko zarobionych pieniędzy, żeby zmodyfikować różne elementy swoich samochodów. Ja tymczasem robię wszystko, żeby przywrócić je do seryjnego wyglądu i co ciekawe – każda kolejna de-modyfikacja powoduje, że samochód mimo wszystko wygląda i zachowuje się dużo lepiej.

Czyżbym wyczuwał lukę w rynku?

Kolejnego dnia kilka godzin spędziłem z lutownicą w dłoni porządkując całą instalację elektryczną, montując nowe przewody zasilające dach, klemy, końcówki i przewody masowe. W końcu wszytsko wygląda i działa jak należy.

Zabrałem się również za poprawki lakiernicze w BMW, wysprzątałem garaż i piwnicę i co najbardziej istotne – pomimo sezonu grillowego schudłem prawie dwa kilogramy.

Długie weekendy są fajne.
Przydało by się tylko trochę wolnego, żeby po nich odpocząć…

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *