Wiele razy leżąc na szkolnej ławce w stanie śmierci mózgowej i starając się zrobić sobie poduszkę z zeszytów, piórnika oraz bułki z dżemorem zastanawiałem się jakim idiotą musiał być człowiek, który pewnego dnia stwierdził, że te wszystkie permutacje, masturbacje i całki kiedykolwiek okażą się dla mnie przydatne bardziej niż choćby umiejętność podpalania własnych bąków albo wyjmowania radia samochodowego za pomocą noża.
To absurd.
Nigdy nie chciałem zostać fizykiem jądrowym czy doktorem ekonomii. Nie planowałem również otwarcia własnej fabryki metaamfetaminy – dlatego też większość informacji, które w wyjątkowo nieudolny sposób próbowała przekazać mi dziwna kobieta od chemii uważałem po prostu za bezsensowny bełkot.
Wolałem zająć się malowaniem siusiaków w zeszycie kolegi, bo to przynajmniej w jakimś stopniu rozwijało mnie twórczo.
Nienawidzę matematyki.
Kiedy moja dziewczyna pokazuje mi jakieś zadanie z rachunkowości, a ja widzę te wszystkie tabele i cyfry to czuję się jakby ktoś kazał mi w słoneczne popołudnie oglądać w piwnicy „Klan” w wersji dla niesłyszących, podczas gdy wszyscy moi znajomi bawili by się w tym czasie w ogródku przy muzyce Vengaboys i zapachu karkówki z grilla. Dlatego też nigdy nie byłem w stanie utrzymać na lekcji matematyki skupienia dłużej niż przez około siedem sekund. Potem nauczycielka mogła by tańczyć przed tablicą macarenę w stroju zrobionym z kokosów i liści palmowych, a ja nawet bym nie zauważył.
Byłbym zbyt zajęty analizą molekularną drewna z którego zrobili blat mojej ławki.
Matematyka wysysa ze mnie życie.
I za nic nie mogę przezwyciężyć tej awersji pomimo, iż mam świadomość, że zawdzięczam jej chociażby możliwość pokonywania zakrętów nadsterownymi poślizgami albo to, że mogę przełączać się pomiędzy Edem China, a Stevenem Segalem bez konieczności ruszania tyłka z kanapy. Wiem, że gdyby nie matematyka to dziś nie siedziałbym przed monitorem i nie pisałbym felietonów tylko w majtkach z paproci goniłbym teraz po lesie coś co w założeniu miało by zostać moim włochatym hamburgerem z podwójnym serem i ogórkiem.
Naprawdę nie cierpię matematyki.
Cyfr.
Liczb.
Określonych wartości.
I jeszcze zupy ogórkowej.
I może to się wydawać dość dziwne zważywszy na fakt, że dużo czasu poświęcam motoryzacji i to z reguły patrząc na nią z tej garażowej perspektywy, a nie przez pryzmat kolorowych magazynów testujących opony i samochodowe odświeżacze powietrza. Mogłoby się wydawać, że nie da się interesować silnikami, skrzyniami biegów czy kaburatorami bez dobrej znajomości i częstego odnoszenia się do matematyki. Moce, średnice, grubości sworzni, momenty dokręcenia śrub, litry oleju.
Cyfry, cyfry, cyfry…
Dam Wam przykład dlaczego mówienie o samochodach przez pryzmat matematyki jest do dupy (jest to zarazem wytłumaczenie dlaczego moja była nauczycielka matematyki jeździła czerwonym Kia Picanto). Po pierwsze – cyfry nie mają uczuć. Są jak pielęgniarki od robienia zastrzyków. Zawsze kiedy wbijają Wam igłę w rękę robią to z subtelnością rzeźnika i spojrzeniem a’la Clint Eastwood. Jak już kiedyś wspominałem cyfry nie nadają się do przedstawiania rzeczywistości. Nadają jej wymiary i kształty. Jednak jak bardzo by się starały to nie są w stanie nadać jej kolorów.
Posłuchajcie tego:
„Jeżdżę 2 drzwiowym BMW 318is o mocy 140 koni wyprodukowanym w 1994 roku, które od 0 do 100 kilometrów na godzinę przyspiesza w około 10 sekund i osiąga prędkość ponad 200 kilometrów na godzinę.”
Wybaczcie, ale to jakbyście znaleźli się na zlocie jakiegoś modelu samochodu z silnikiem TDI, na którym jeden z członków mający na tylnej klapie swojego kombi naklejkę modpro wygłasza referat o tym ile niutonometrów ma teraz jego sportowy karawan z dwoma fotelikami na tylnej kanapie. Oni tak ze sobą rozmawiają (poważnie) – jeden mówi coś o momencie obrotowym, a reszta przytakuje z aprobatą kiwając głowami. Potem ktoś inny porusza kwestię ciśnienia doładowania, i znów zgromadzony tłum w ciszy przytakuje ochoczo głowami.
A potem wszyscy rozchodzą się i jadą do swoich domów żeby obejrzeć magazyn „Plus Minus”.
A teraz wersja skrajnie humanistyczna:
„Jeżdżę starym BMW, które brzmi jak stado nafaszerowanych ecstasy pitbulli zapakowanych do napędzanego chilli i nitrogliceryną odrzutowca, a zakręty pokonuje z taką wściekłością, że jelita ze strachu owijają się wokół śledziony”.
Świat przedstawiany za pomocą słów, a nie wymiernych wartości naprawdę wygląda dużo ciekawiej. Jest zdecydowanie trudniejszy do opanowania. Słów nie da się tak łatwo poskromić i zamknąć w czarno-białej tabelce. I przez to właśnie świat staje się dużo fajniejszym miejscem.
Dlatego uważam, że my – miłośnicy motoryzacji, powinniśmy przestać zawracać sobie głowę wszelkiego rodzaju pojemnościami, momentami obrotowymi i inną zbieraniną bezdusznych cyfr obnażających tylko naszą próżność i pragnienie szerzenia szpanu.
I skupić się właśnie na tych niematerialnych, pełnych ekspresji odczuciach, a nie na dociekaniu czego ten samochód ma więcej niż tamten.
Bawmy się słowami.
Bawmy się samochodami.
Bawmy się naszą pasją.
A cyfry zostawmy ministrowi Rostowskiemu.