Wakacje powoli dobiegają końca.
Ale o tym pewnie wiecie, bo od jakiegoś czasu co drugi trzynastolatek mający dostęp do internetu i konto na kwejku wrzuca informujące o tym monochromatyczne zdjęcia z idiotycznym napisem w hevaltice gdyż najwyraźniej jest tak tępy, że zamiast po prostu wykorzystać ten czas i wskoczyć na rower by pogonić trochę za wiatrem woli siedzieć w ciemnym pokoju i ubolewać na fejsbuku nad tym, że za dwa tygodnie ten gruby gość z geografii znowu każe mu malować na tablicy te swoje sprośne izobary.
Dla mnie określenie „wakacje” umarło mniej więcej w drugiej klasie technikum, kiedy to określenie „czas wolny od szkoły” zaczęło oznaczać nie tyle beztroskie picie piwa nad pobliską rzeką co nie do końca beztroskie ustawianie rusztowania na pobliskiej budowie.
Z resztą, ich agonia zaczęła się już w okresie późniejszych lat podstawówki, kiedy to wybiegając po raz ostatni w czerwcowe południe na szkolny dziedziniec w akompaniamencie drażniącego uszy dzwonka i krzyków woźnego nie czułem już tego podekscytowania uzupełnionego nutą ciepłego, letniego wiatru szumiącego w koronach otaczających szkolne budynki brzóz i lip. Idąc do domu z o wiele za dużym w stosunku do wymiaru moich ramion plecakiem nie słyszałem pszczół tańczących wśród kwiatów kwitnących akacji. Nie snułem planów o tym co ja to teraz będę robił i jak wiele radości mi to sprawi. Wszystko z każdym kolejnym rokiem zasnuwała coraz bardziej zobojętniała mgiełka marazmu i niechęci.
Jakoś nie wiedzieć czemu z dnia na dzień przestałem rejestrować wszystko to, co właściwie do tej pory uznawałem za kwintesencję wakacji.
Po prostu wracałem wówczas do domu i rzucając w kąt niemalże pusty tego dnia plecak wpadałem w maślany wir czasoprzestrzeni zlewający ze sobą poszczególne dni w jedną gęstą breję doprawioną nieznacznie konsolą playstation, starym BMX-em i lodami calipso.
I różową fantą o smaku grejfrutów.
Nawet nie zdążyłem się zorientować kiedy życie uderzyło mnie w głowę obuchem. Ocknąłem się przed chwilą mając dwadzieścia sześć lat, zarost na twarzy i własne piwo w lodówce. Siedząc jak zwykle przy starym biurku i pisząc te bzdury, które giną później w podziemiach internetu jak moje drugie śniadanie w paszczy wiecznie głodnego psa.
Jednak to nie o wakacjach i utraconym dzieciństwie będzie dziś mowa.
Cholernie często zastanawiam się co właściwie chciałbym począć dalej ze swoim życiem. Na zostanie nową Agnieszką Radwańską raczej jest już za późno. Poza tym jedyny serwis jakim dysponuję ma potłuczony dzbanek, a do tego zaginął jakieś piętnaście lat temu w niezbadanych czeluściach szafy na poddaszu.
Nigdy nie miałem również własnego gokarta dlatego Robert Kubica raczej też ze mnie nie będzie.
Jedyne w czym mógłbym mu dorównać to talent do skomplikowanego łamania sobie kończyn, który ujawnił się u mnie w okresie przepełnionego zatrważającą ilością głupich pomysłów dzieciństwa. Z pewnością nie zostanę również szanowanym naukowcem ani astronautą… Tutaj, nie da się ukryć spóźniłem się nieco z wyborem odpowiedniej ścieżki edukacyjnej. Ewentualnie – jeśli w NASA będą szukali kogoś do budowy bazy na księżycu to mam jakieś doświadczenia w układaniu cegieł i mieszaniu betonu.
Z resztą w nie takie zadupia jak księżyc się w czasie wakacji z ekipą starym volkswagenem LT o piątej nad ranem dojeżdżało.
Do czego jednak przez cały czas zmierzam…
Zdaję sobie sprawę, że wiele drzwi stojących dotąd przede mną otworem już dawno zostało zamkniętych. Wielu ludzi czekających na mój krok zasunęło okiennice i zgasiło nawołujące mnie kolorowe neony.
Stoję zatem samotnie na tej samej od lat, brukowanej snami ulicy, a słońce z każdym dniem coraz wyżej i wyżej pnie się po błękitnym nieboskłonie.
A gdy nadejdzie zmierzch, ostatni sklepik z marzeniami zamknie swoje podwoje i nic już nie będzie miało znaczenia.
Ja nadal jednak bezsilnie stoję w miejscu i nie wiem, które spośród wciąż otwartych drzwi mam wybrać. Gdzie znajdę to czego szukam? Gdzie odnajdę radość i spełnienie, a gdzie skończę wyrzucony na bruk, zdeptany bezlitośnie przez życie niczym obdarty z kolorów jesienny liść. Czy wybiorę dobrze? A co jeśli nadejdzie noc, a ja nadal będę stał w tym samym miejscu co dziś i dreptał nerwowo nie mogąc pogodzić się ze zmarnowanym czasem.
Zgasło światło w kolejnym oknie…
Nic nie poradzę na to, że to szeroko rozumiana motoryzacja sprawia mi tak wiele radości… Przecież nigdy nie zostanę samochodowym stylistą ani producentem supersamochodów z Bielska-Białej… Na cóż ta bezproduktywna udręka? Przecież to bezcelowe… Nie poradzę nic na to, że widok sportowej tarczy hamulcowej absorbuje mnie tak bardzo, iż zapominam niejednokrotnie o całym świecie i po prostu patrzę. Gapię się i myślę o tym wszystkim co przecież i tak nie ma znaczenia. O tym wszystkim co nie odmieni świata. O tym co nie napełni mi kieszeni pieniędzmi i nie sprawi, że gdzieś na świecie ktoś odzyska dawno utraconą wolność bądź zdrowie. Nikt nie zapisze mojego nazwiska w annałach historii.
Że nic po mnie nie zostanie.
Mimo wszystko to zadziwiające, że człowiek stworzony by zachwycać się pięknem całego świata – tymi wszystkimi zwierzętami, ludzkim ciałem, kwiatami i zapierającymi dech w piersiach pejzażami, potrafi dostrzec sztukę w kawałku wypalonego w hucie metalu o tak pozbawionym polotu, przyziemnym zastosowaniu jakim cechuje się tarcza hamulcowa.
Mówię Wam – Bóg trzyma w garażu stare camaro.
Nie znam innego wytłumaczenia jakim sposobem samochody aż tak mocno porywałoby moją pozbawioną finezji duszę…
Dziś jest już ciemno…
Energiczne uderzenia o starą klawiaturę tworzą kolejne wersy, a słowa płyną w głowie jak potok, którego już nie jestem w stanie zatrzymać. Spadają jednak w ciemną otchłań zmęczenia coraz mocniej wdzierającą się swymi zimnymi szponami w moją świadomość.
Czas spać.
Jutro znów czeka mnie męczący dzień.
Kolejny dzień przepełniony nieudolnymi próbami spełniania marzeń.
Smutno, filozoficznie… ale prawdziwie, bo każdy tak ma, ale mniej bądź bardziej zwraca na to uwagę. Też zdarza mi się myśleć "co jeśli". Przeważnie wychodzi z tego papka, ale zawsze warto próbować coś nowego, a nuż otworzymy przed sobą nowe horyzonty, zmienimy tą ulicę ;)
Tommy, podbudowałeś mnie. Bo przynajmniej wiem, że niewiedza dotycząca przyszłości przed ostatnią klasą to coś całkowicie normalnego :P
Mielony w głowie to Ci się dopiero zrobi jak już trochę pożyjesz dorosłym życiem i zorientujesz się, że ten stary łachudra czas nie wiedzieć kiedy wyrwał Ci z życiorysu parę ładnych lat ;] Lej gnoja po gębie i nie miej litości – niech wie dziadyga, kto tu rządzi :}
Czasami człowiek się musi zatrzymać i rozejrzeć, żeby dowiedzieć się, gdzie chce iść. A to, że z każdym dniem czas ucieka i możliwości znikają… Normalne chyba. Ale dobre jest to, że gdy jeden sklepik się zamyka, inny jest otwierany. Denerwujące i dołujące może być niezdecydowanie w którą stronę się zwrócić. Ale przecież wiesz, że masz wiele możliwości. Możesz spełniać marzenia. Wiele z nich już spełniłeś. Najważniejsze jest iść naprzód… gdzieś na pewno dojdziesz :) A czy idziesz drobnymi krokami, czy wielkimi susami, to już nie ma znaczenia.
PS. I nawet kurwa nie próbuj pomyśleć, że to, co kochasz, jest bezcelowe, bezproduktywne, nieprzynoszące finansowych korzyści i przez to "niepoprawne politycznie". A nawet jeśli jest, to takie ma być! O!
maxx304 – nic się nie bój, nie postrzegam mojej pasji jako czegoś pozbawionego sensu. Po prostu ubolewam nieco nad tym, że ciężko z tego co kocham zrobić coś, z czego mógłbym kiedyś żyć. Wstawać rano i mieć świadomość, że te cztery stare kółka, które tak cholernie lubię z każdą chwilą stają się czymś więcej niż tylko kolorowym chochlikiem w mojej głowie. Sensem życia? To może zbyt wiele powiedziane. Raczej sposobem na życie – dokładnie takim o jakim zawsze marzyłem. Nic się nie bój. Ja się łatwo nie poddaję. Po prostu czasem mam takie dni, że za dużo myślę (jak jednak wiesz na szczęście nie zdarza mi się to zbyt często) ;]
Tommy – spoko, rozumiem, o czym mówisz. W sumie nawet jakbyś się uparł, to jest kilka opcji… mógłbyś się zająć profesjonalnym driftingiem na przykład :) Nie wiem czy jakaś kasa z tego jest, ale spróbować warto (chociaż pewnie myśl o darciu opon w beemce przyprawia Cię o palpitację serca). Mechanikiem raczej nie zostaniesz, bo pamiętam, że kiedyś pisałeś, że tego nie widzisz. A może firma restaurująca stare samochody? Skoro Ty robisz coś takiego, to pewnie inni też by chcieli, ale nie umieją/nie chce im się, a mają kasę żeby komuś za to zapłacić.
A ogólnie rzecz biorąc, to moim zdaniem trudno z pasji zrobić maszynkę do zarabiania kasy – bo jak by nie patrzeć, to, co robisz, zaczyna być racjonalizowane. Bierzesz pod uwagę opłacalność działań, wycenę, swój czas (nie zostawisz auta z rozebranym silnikiem na cały dzień, bo klient czeka itp.) i wiele innych czynników. Siłą rzeczy wprowadzasz pewne kwestie, które sprawiają, że to co robisz, jest bardziej "poważne". Chociaż jak patrzę na różne programy na Discovery o budowie i restaurowaniu aut, to nie jestem do końca tego pewien :)
A to, że czasami więcej myślisz, to chyba dobrze, bo w końcu nawet osoba, która ma większość rzeczy w dupie, musi się zatrzymać i pomyśleć, czy aby coś jeszcze się jej w tej dupie zmieści ;)
Albo wiesz co, zmieniam zdanie. Sporo wody upłynęło od tego komentarza, i ja też w sumie jestem inny (nie że jakiś bardziej ogarnięty, czy coś). Trzymaj się tego, co sprawia Ci radość. Rób swoje. Jeżeli przy tym możesz komuś pomóc, to świetnie. Kasa pojawi się jako skutek uboczny. Wierzę w to mocno i dlatego przymierzam się do własnej firmy usługowo-handlowej :)
A ja przynam, że ostatnio stanęłam przed dylematem czy wydać dosyć grubą kasę na kurs czegoś co zawsze chciałam zrobić, ale z czego prawdopodobnie w przyszlości będę miała żaden pożytek więc kasa nigdy mi się nie zwróci. Dopadały mnie na okrągło myśli , jak wiele racjonalnych sposobów ulokowania tej kasy możnaby było znaleźć i na ile pożytecznych sposobów spędzić ten czas który chcę poświęcić tej "bezsensownej" rzeczy. Ale skończyło się tak że przeczytałam te magiczne trzy wersy stworzone przez Tommy`ego no i decyzja nasunęła się sama:)
10% prowizji się należy za profesjonalne doradztwo finansowe :]
A nie mówiłem, że życie podsunie nowe możliwości? :)
A poza tym podobnie jak maxx304 uważam że jeśli zycie zawodowe wiąże się z naszymi pasjami to powoli mogą one stać się nudnym obowiązkiem, więc chyba lepiej realizować je na boku i traktowac totalnie na luzie.
Cool story bro' ;)
A poważnie – czyżby Cię jesienna chandra złapała? Bo w połowie tekstu się zacząłem zastanawiać czy zaraz nie zapytasz czym sobie najlepiej w łeb palnąć (oprócz palnika) – z racji tego że uciekło tyle szans i tyle alhokolu nie wypiłeś i że smutno i źle i bessęsu…
Tak to jest, że każdy kto nie jest stuprocentowym skurwysynem czasami się zastanawia czy nie zmarnował iluś tam szans, czy czegoś nie mógł zrobić lepiej, inaczej, czy nie mógł pójść inną ścieżką.
Ot na przykład wymyśliłem sobie ostatnio, że zacznę zbierać na gitarę sygnowaną nazwiskiem ulubionego gitarzysty. Nic to, że zaledwie parę chytów znam, nic to że w mieszkaniu nie rozwinę skrzydeł, bo mnie sąsiedzi wyrzucą na bruk z powodu dźwięków przypominających growlującego zarzynanego dzika… No mam na tym punkcie fioła i tyle… Będę słuchał, bede się uczył, ale będę to robił na TEJ gitarze…
Jeśli Cię tak nie bierze codziennie, to wszystko w porządku.
Dobra – żeby nie było, że w jakąś depresję wpadam czy coś powiem Wam na co się zanosi.
Bordowe coupe jest już nieomal ukończone… Mam więc już to moje wymarzone, klasyczne coupe w nienagannym stanie technicznym, nad którym pracowałem od ponad roku. Do zrobienia zostały mi już tylko drobne reperaturki i lakier. A więc mogę bujać się niczym alfons po mieście z zimnym łokciem i muzyką westbama, i bajerować na światach wymalowane jak Krzysztof Ibisz nastolatki czekające na przejściu.
Wkład pracy będzie się ograniczał do cyklicznej wymiany oleja i przecierania kokpitu wilgotną szmatką.
I szczerze mówiąc trochę mnie to przeraża….
Po prostu coś, co do tej pory absorbowało mnie wyraźnie i sprawiało mi mnóstwo frajdy powoli dobiega końca. Otrząsnąłem się więc trochę z tego transu i zastanawiam się czy grzebanie pod maską starego BMW jest wszystkim na co mnie stać? Jest to tym bardziej niepokojące, że ta łagodna i miła dla oka część mojego charakteru jest mikrobem (tak naprawdę to straszny buc ze mnie – po prostu staram się maskować) i od jakiegoś czasu mocno ciągnie mnie do tej ciemnej strony mocy pragnącej gołych blach, przelotowych wydechów i sfatygowanego zamszu na kierownicy.
Tak – wszystko wskazuje na to, że za niedługo kupię sobie drugie BMW.
Chociaż by po to aby znów zająć się czymś do czasu aż w głowie nie zaświta mi jakiś genialny plan mogący odmienić losy świata. W sumie od chwili kiedy rozstałem się z czarną matową, nęci mnie chęć zbudowania sobie własnej wyścigówki. I znów szlag trafi całą tę z trudem pozorowaną normalność… Niech bóg ma w opiece sąsiadów, którzy lubią sobie pospać w sobotni poranek.
To kup sobie coś naprawde zajmujacego czasowo -> starego. Ja mam w garazu taksówke z 73 roku i mimo ze jak to pisza sprzedawcy na allegro "jak na ten rocznik jest w bardzo dobrym stanie" to tak naprawde zawsze było by coś do zrobienia :) , nawet jesli od dwóch lat jest w moich rekach w eksploatacji (nie to nie moj pierwszy antyk :P ). e36 w maszym gospodarstwie jest dupo-zimo wozem (bo dupowóz tez fajnie jak by był pojazdem sprawiajacym radosc) i zawsze jak piszesz ze masz "stare bmw" to mam usmiech na ustach. One jest zajebiscie nowe jak dla mnie :) a klasyk z werwa daje naprawde wielka frajde. Silnik juz po remoncie, cóz zbieram na webery i rozrzad :D (aczkolwiek w głowie ostatnio kołacze sie kabrio)
Jeżdżę starym folkswagn'em (Seatem) Toledo po tak potężnym dzwonie, że aż z tyłu piąte drzwi miał naderwane. W dniu zakupu w tym samochodzie nie było poduszek powietrznych (choć według numeru VIN miał nie tylko kurtyny powietrzne, ale także wodne i spadochron w bagażniku), prąd z akumulatora dochodził tylko do rozrusznika i ani kroku dalej, a z czeluści tłumika wydobywały się ognie i dźwięki piekielne (jak się okazało, tłumik kończył się na kolektorze:-))
Po co to piszę? Ano, może przeczyta to któryś ze znajomych, którzy na widok na mojego pierwszego samochodu z własnym dowodem osobistym odmawiali Akty Strzeliste i rzucali w auto czosnkiem: "Taki grat? Rozbity? Taki głośny? Staaary?" – tak mówli! A inni: "Młody kierowca będzie się uczył jeździć na 110 KM bez poduszek powietrznych? Zdrowaś… Staaary?".
I pokazałem im, że samochód za grosze może być Samochodem, że przy niewielkich środkach finansowych i ogromnym nakładzie pracy z wypiekami na twarzy, można ze starej, skazanej na szrot i żyletki maszyny, zrobić auto brzydkie, ale wierne właścicielowi jak stary pies.
Zawsze potrafię idealnie wyczuć moment, w którym przy puszczaniu sprzęgła muszę delikatnie dodać gazu tak, by tłoki nie wypadły z rytmu. Zawsze wchodzę w zakręty tak, jak ja tego chcę, czyli delikatnie, tak, by pasażer nigdy nie odczuł, gdy jadę nawet slalomem. Zawsze wiem, co się dzieje w starym dieslu z milionowym przebiegiem ("200k Panie, dlatego tak mało, że dzwonka miał i stał na warsztacie") od momentu przekręcenia kluczyka, poprzez narastający świst turbiny, aż po zgaszenie silnika po minutce przerwy na wolnych obrotach, tak bardzo mu potrzebnej do tego, by spokojnie zasnął.
Komu mogę o tym opowiedzieć? Kto da wiarę, że dwudziestoparolatek, kierowca od zaledwie roku nigdy nie przekracza 2 tysiecy obrotów, jeździ zgodnie z przepisami, jego stary diesel pali 4 litry i jednocześnie na autostradzie nie ustępuje dwuletnim samochodom?
To jest właśnie pasja, ta część Wszechwiata, w której jesteśmy tylko my i tylko my decydujemy, CO DALEJ?
Nikt nie zmusi mnie, żebym zmieniał biegi na 3 tysiącach bo wiem, że mój silnik tego nie lubi, wiem za to, że dobicie do odcięcia na trójce raz na jakiś czas dobrze mu robi. Nikt, kto nie ma pasji nie zrozumie, dlaczego po wyczyszczeniu turbiny skręciłem ją do kupy nowymi, błyszczącymi śrubami, a nie starymi, skoro "przecież tego nie widać!".
Piękny tekst Panie Tommy, gdybym to ja go napisał (gdybym umiał, potrafił, rozumiem, co piszę, umiał czytać etc.) spuentowałym go następującymi słowami:
"Żyj tak, by zdążyć wjechać bez gazu przez ostatnie otwarte drzwi"
Mnie w moim jakże skromnym wieku przeraża jedno. Wszędzie wokół mam znajomych, którzy mają pasje, są zdecydowani, brną w tym kierunku i niejednokrotnie osiągają spore (bardzo) sukcesy. A ja stoję jak cap w miejscu, i poza szkołą, w której nie mam zielonego pojęcia jak się znalazłem (zakładam, że miało to spory związek z alkoholem) nie mam żadnych pomysłów, żadnych zalążków ewentualnej pracy.
Czy ja dobrze wnioskuję że masz wyraźne tendencje do nieustannego porównywania się z innymi?
Jeśli tak to przestań mi zaraz bo to najbrutalniejszy morderca ludzkiej osobowości.
Skoro tak twierdzisz, to zapewne tak jest ;)