Gdy niedawno jechałem po ośnieżonej, krętej drodze za moim znajomym, który za wszelką cenę próbował zademonstrować mi wszystko to czego nie powinno się robić tylnonapędowym samochodem doszedłem do wniosku, że chyba jednak wiem na temat natury mojego BMW znacznie więcej niż mi się dotąd wydawało.

Żeby nie było – w żadnym wypadku nie uważam się za dobrego kierowcę.

Mam dopiero dwadzieścia pięć lat i zwyżki do OC, które jednoznacznie świadczą o tym, że wciąż jeszcze należę do grupy wiekowej rozbijającej samochody częściej niż przewiduje to ubezpieczeniowy kalkulator. Ubezpieczalnie nie wzięły tego z sufitu – kilka lat za kierownicą to wciąż zbyt mało doświadczeń aby móc pewnie reagować w każdej sytuacji i zarazem zbyt wiele chęci nie popartych choćby śladowymi ilościami umiejętności aby móc bez strat w sprzęcie wykonać te wszystkie wymyślne ewolucje znane z Szybkich i Wściekłych.

Jednak mimo tych moich wszystkich upośledzeń i braków w psychice uważam, że te sześć lat za kierownicą przeżywałem trochę intensywniej niż statystyczny posiadacz dowodu rejestracyjnego i kwitka OC. Choćby dlatego, że wiele razy sam, z pełną świadomością i jasnością umysłu prowokowałem przestrzelenia zakrętów czy podsterowne poślizgi tylko po to, żeby przekonać się „czy może tym razem dam radę”.

Kiedyś dla przykładu waląc w przydrożne bandy nauczyłem się, że przy podsterownej ucieczce przodu na śniegu mocniejsze dokręcenie kół tylko pogarsza sprawę.
Znacznie lepszą opcją okazało się szybkie wyprostowanie i ponowny skręt kół z delikatnym podbijaniem pedałem gazu i wyprzedzającą nagłą zmianę kierunku kontrą.

Tak aby samochód ustawił się lekko bokiem, a podsterowność ustąpiła miejsca w perwersyjnemu, nadsterownemu poślizgowi znanemu z filmów ze Stevem McQueen’em. Mocniejsze dokręcenie kół czasem co prawda pomagało, ale kiedy nagle złapały one przyczepność to po prostu zamiast walnąć przodem w zewnętrzną bandę waliłem nim w tę wewnętrzną. Nie było szans żeby zdążyć odkręcić koła w drugą stronę kiedy już przód złapał trakcję.

Teraz to wszystko wydaje się proste, ale zanim zacząłem reagować w ten sposób automatycznie (i co równie ważne – wystarczająco szybko) zdążyłem już rozdziewiczyć chyba wszystkie śnieżne bandy w promieniu stu kilometrów.

Byłem zaspowym penetratorem.
Śnieżnym gwałcicielem osiedlowym.
Podsterownym alfonsem w zamszowej pelerynie koloru BMW madeira-violet.

Dużo takich odruchów, wyuczonych zachowań i podświadomych umiejętności oceny drogi dostrzegamy właśnie w chwili, gdy patrzymy na kogoś, komu ewidentnie ich brak. Mnie to olśnienie dopadło właśnie w chwili gdy widziałem przed moją maską zadek miotającego się panicznie po całej drodze BMW. „Boże, kiedy to było gdy tak chaotycznie zastanawiałem się co właściwie mam robić z tą kierownicą”.

Właśnie w takich chwilach uświadamiam sobie jak wiele czasu upłynęło już od ostatniego Kevina i jak wiele szufladek w mojej głowie pozamieniało się od tamtej pory miejscami. Czy też zapełniło się jakimiś nowymi, nieznanymi wcześniej przedmiotami.

Gdy wsiadam do BMW z zamiarem, aby nieco poflirtować ze śliską nawierzchnią zawsze zaczynam od ustawienia recaro od nowa. Kąt oparcia, wychylenie, wysokość, wysunięcie podudzia… Potem przymiarka rąk do kierownicy i mocne naciągnięcie pasa. (Tu mała podpowiedź – jeśli nie macie w samochodzie szelek, ani kubła, a nie lubicie używać kierownicy do trzymania się jej w zakręcie zróbcie coś takiego:

Ustawcie fotel w odpowiedniej pozycji, a potem cofnijcie go w tył o jakieś 4 ząbki. Następnie zapnijcie i ustawcie odpowiednio ciasno pas, po czym szarpnijcie nim i przytrzymajcie go tak, aby się zablokował (jak w czasie wypadku). Teraz wystarczy już tylko nie puszczając pasa dosunąć fotel do przodu. Zablokowany pas bezpieczeństwa powinien mocno docisnąć was do fotela i tym samym nie pozwolić Wam fruwać po tylnej kanapie.)

Na zimowe szaleństwa mam też zawsze przygotowaną płytę Sinatry, która dzięki niezwykłej rytmice pozwala mi lepiej wczuć się w drogę i świetnie się przy tym bawić.

A do tego zapewnia mi nadzwyczaj osobliwy spokój.

Spokój, którego nie zaburzają nawet drzewa przemykające przed przednią szybą czy ryk wysilonego do granic możliwości silnika. Spokój, który pozwala mi się skoncentrować i w stu procentach skupić się na drodze. Na każdym ruchu kierownicą, uchyleniu przepustnicy i ugięciu zawieszenia.

A zatem jeśli kiedyś wpadnę do Waszego ogródka w wielkiej płonącej kuli skręconego metalu rozjeżdżając przy okazji Waszego psa to powiedzcie proszę Panu policjantowi, że najprawdopodobniej zacięła się płyta w moim radiu ze zmieniarką CD.

Znam tę bordową ślicznotkę naprawdę bardzo dobrze. Wiem do którego momentu zachowuje się neutralnie i co należy zrobić kiedy tył pozwala sobie na zbyt wiele. Wiem w jakich sytuacjach robi się niebezpieczna, albo ile mogę wymagać od jej układu hamulcowego. Wiem kiedy najlepiej zmienić bieg i potrafię wychwycić ten moment, w którym ona daje mi do zrozumienia, że jeśli zaraz nie odpuszczę to uśmiechnięty Pan chirurg będzie wycinał jej tylny zderzak z mojego zadka.

Od razu wiem kiedy coś jej dolega albo, że dziś jest nieswoja.

Właśnie w tamtym momencie – pędząc w ciszy krętą, tonącą w ciemności drogą, widząc przed sobą miotające się panicznie czerwone chochliki zrozumiałem, że tak naprawdę już dawno ona stała się istotną częścią mojego życia. Przez te wszystkie spędzone w garażu godziny, pokonane zakręty i zwyciężone problemy stała się kimś ważnym.

Kimś istotnym.

Elementem życia, który w pełni zasługuje na to aby znaleźć się w Waszej biografii. Przedmiotem anegdot opowiadanych przy rodzinnym grillu i obiektem dumy, który sprawia radość równie wielką co wszystkie zdobyte w dzieciństwie medale i puchary.

Nie starajcie się za wszelką cenę zapanować nad swoim samochodem.
Spróbujcie się z nim dogadać. Dobrze go poznać.

Tak śliczna – znamy się jak nikt.
I chyba dlatego tak dobrze nam razem…

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *