Pewnie kojarzycie reklamę w TV, w której pewien menel z podejrzanie zadbanymi włosami najpierw prowadzi samochód jedną ręką, niczym osiedlowy gangster, a potem robi różne modne rzeczy przy użyciu swojego smartfona. Ogólnie cała reklama jest bardzo przyjemna bo pełno w niej zachodzącego słońca, czarującego uśmiechania się przez ramię i wolnego czasu przeznaczonego na siedzenie na dachu ze statystami oraz czytanie w kawiarni przezabawnych eboków.

Fakt, faktem trąci to mocno wyidealizowanym światem rodem z reklam serka Almette ale muszę przyznać, że mimo wszystko bardzo przypadł mi do gustu pewien zawarty tu tekst.

Chodzi tu o zdanie „Modę traktuję użytkowo”.

Co prawda gdybym to ja prowadził bloga o użytkowym traktowaniu spodni, materiał na wpisy wyczerpałby mi się już po mniej więcej trzech dniach (bo tyle par dżinsów trzymam aktualnie w swojej szafie). Dziś chciałbym jednak zwrócić uwagę na inne kategorie, w których takie „użytkowe” traktowanie naprawdę nieźle się sprawdza.

Od początku jednak – zwykle jest tak, że kiedy słyszymy, że ktoś traktuje swój samochód użytkowo, przed oczami mamy wyprutą z wszelkiej radości, poobijaną Dacię Logan z tyłem tak brudnym, że ledwie da się odczytać litery na tablicy rejestracyjnej. Do tego dochodzi obligatoryjny bagażnik dachowy, gumowe dywaniki, zaparowane szyby i czternaście skrobaczek walających się po kieszeniach drzwi.

Tak naprawdę jednak, to, że traktujemy samochód użytkowo nie oznacza wcale, że musi on być brzydki jak tylna strona mojego psa, czy porywający niczym mistrzostwa emerytów w grze w warcaby (nie mylić z warcraftem).

To, że podchodzimy do czegoś w sposób użytkowy nie znaczy wcale, że musimy rezygnować tym samym ze stylu, czy decydować się wyłącznie na komfortowe albo uzasadnione ekonomicznie rozwiązania. W moim odczuciu traktowanie samochodu użytkowo umożliwia po prostu odcięcie się od pewnych związanych z nim kwestii, które niepotrzebnie nas stresują, czy też ograniczają nasze pole działania.

Nie chodzi o traktowanie samochodu jak sprzętu AGD. Chodzi bardziej o nie traktowanie go jak jajka.

Widzicie, gdy po raz pierwszy pokazałem Wam już nie bordową, większość z Was zareagowała na nią tak, jak gdybym dał Wam do oglądania zdjęcia pochodzące z książki dla studentów trzeciego roku proktologii. Owszem – paru zwyroli nawet się uśmiechnęło, ale zdecydowana większość z Was była mocno zawiedziona faktem, że bordowa nie ma nieskazitelnego lakieru, pięknie odrestaurowanego wnętrza i błyszczących w słońcu rantów felg.

Że wygląda teraz jak krzyżówka bolidu hot-wheels z kombajnem górniczym, a nie wóz żywcem wyjęty z programu „Poturbowani”.

Spójrzcie jednak na to z mojej perspektywy. Po pierwsze, mam samochód, który (przynajmniej w mojej subiektywnej ocenie) wygląda naprawdę fajnie. Może nie pięknie, czy stylowo ale mimo wszystko fajnie.

Z drugiej strony wygląda równocześnie tak, że nawet jeśli przypadkiem wkomponuję go bokiem w barierę energochłonną na Salmopolu, to specjalnie to jego stylistyce nie zaszkodzi.

Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że doda mu to nieco uroku.

To zaś sprawia, że pomimo iż niedawno wyjechałem nim z lakierni, to nie mam dziś absolutnie żadnej psychicznej blokady nakazującej mi na przykład jazdę z prędkością 10 kilometrów na godzinę, bo na drodze znajduje się trochę kamieni czy innego żwiru.

Bo jeszcze, nie daj boże któryś z nich odstrzeli spod koła i obije mi mój ten piękny, nowy lakier. Aktualnie w takie miejsca wpadam z prędkością wchodzącego w atmosferę meteorytu, skacząc po pedale gazu i obsesyjnie się przy tym śmiejąc.

Ba – zawracam żeby przejść ten zakręt ponownie bo przecież właśnie dla takich zakrętów tego matowego chuja w ogóle sobie zbudowałem.

Co więcej – wciąż nie dorobiłem się wiaderka z separatorem, a zatem według osób mających pierdolca na punkcie detailingu, w takim wypadku równie dobrze zamiast gąbką, mógłbym myć auto papierem ściernym 180.

I wiecie co?

Jakoś kompletnie mnie to nie rusza.

Przecież i tak jest już matowy.

W efekcie umycie całego auta zajmuje mi jakieś dwie i pół minuty. Idąc dalej – nie jestem purystą ani miłośnikiem imprez zawierających w nazwie słowo „fest” dlatego w już nie bordowej od samego początku mam założoną instalację LPG dla biednych ludzi. Co prawda wedle informacji, które możecie znaleźć internecie, za jej sprawą silnik powinien był wylecieć w powietrze już kilka lat temu, ale póki co nadal jeździ i spala przy tym bezproblemowo paliwo kosztujące jakieś dwa złote za litr.

Osoby posiadające konto na syndykacie, podobnie jak fani hasła „gaz jest do zapalniczek” pewnie łapią się za głowę na myśl, że można zagazować takie BMW – rachunek zysków i strat jest w tym wypadku jednak bardzo prosty.

Jeśli paliwo kosztuje mnie średnio dwa zamiast pięciu złotych za litr, a przy tym nie generuje to praktycznie żadnych efektów ubocznych (no może poza brakiem miejsca na koło zapasowe) to bez wyrzutów sumienia mogę traktować pedał gazu tak, jak Pudzianowski potraktował Popeye’a (czy jak tam się nazywał ten gość ze śmiesznymi zębami).

Jeżdżę nie zwracając najmniejszej uwagi na ekonomizer, a otwarty układ dolotowy zbudowałem tylko dlatego, bo dzięki temu silnik brzmi jak wkurwiony tyranozaur, którego ktoś zaatakował pneumatyczną gwoździarką.

Co więcej – skórzaną tapicerkę trzymam dlatego, bo łatwo utrzymać ją w czystości, a mała sportowa kierownica jest zwyczajnie wygodna (szczególnie wtedy, gdy trzeba cholernie szybko nią kręcić).

Widzicie, z jednej strony obiema rękami podpisuję się pod zdaniem, że zdecydowanie warto dbać o swój samochód i utrzymywać go w idealnym stanie, ale z drugiej za cholerę nie rozumiem podejścia, w którym samochód więcej czasu spędza w garażu niż na drodze.

A, kiedy już się na niej znajdzie, jest traktowany ostrożnie jak jakiś pojemnik ze śmiercionośnym wirusem.

Niedawno oglądałem relację z imprezy samochodowej odbywającej się na czyimś trawniku i kiedy zobaczyłem jak goście w białych rękawiczkach ostrożnie wpychają do przyczepy wyścigowe BMW E9 CSL, prawie się popłakałem.

Ten wóz powinien zionąć ogniem i strzelać w ludzi kawałkami rozerwanych w zakrętach opon, a nie być wpychanym do przyczepy, tak żeby przypadkiem się nie pobrudził.

Z samochodów trzeba korzystać. Trzeba się nimi cieszyć, bawić i ekscytować.

Trzeba nimi jeździć.

Tak przez duże „J”.

14 Komentarzy

  1. Wojtek 21 grudnia 2016 o 14:03

    A co w tym zlego ze Bmw jest czyste w środku porzadek i ladnie pachnie? A mimo to jest użytkowe i na gaz ? Co prawda nie gwalce jej na każdym zakrecie bokiem i nie woze jakis dziwnych rzeczy bo zawsze mowie ze w moj to się nie zmiesci :)

    1. Tommy 21 grudnia 2016 o 14:56

      Tylko widzisz – zwykle jest tak, że kiedy ktoś ma w garażu starszy albo w jakiś sposób ciekawy samochód to traktuje go jak jajko Faberge. Wydaje chore pieniądze na szampony i impregnaty do plastików, do krawężników nie zbliża się na odległość mniejszą niż metr, a próg zwalniający pokonuje pół godziny – żeby przypadkiem czymś nie zaszurać.

      Tymczasem ja wychodzę z założenia, że takim autem trzeba po prostu jeździć – i liczyć się z tym, że coś może się przy tym jeżdżeniu zedrzeć, pęknąć albo połamać.

      Jak mawiał mój tata – „po to to jest” ;)

  2. Piotrek 21 grudnia 2016 o 15:13

    To mnie z kolei zawsze denerwowało podejście ludzi do parkowania w miejscu, gdzie jest ciasno. Boją się dotknąć zderzakiem czegokolwiek nawet przy prędkości pół stopy na godzinę, bo matkobosko pół auta się rozleci. Albo sąsiad zauważy, że śmiałeś dotknąć jego wychuchanego Avensisa pod blokiem. Auta są po to, żeby jeździć, a i części zamienne też ktoś po coś produkuje.

    1. Paweł 21 grudnia 2016 o 15:46

      Tak, ale ja np dostaje chorej apopleksji, kiedy widzę zagrożenie dla auta na parkingu, lub małych gnojków którzy z impetem otwierają drzwi w sąsiadującym aucie. Moje nie jest idealne i nigdy nie będzie, ale dbam a nie, wydaje ciężko zarobione pieniądze i nie chce go uwalić w błocie czy przelatywać leżących policjantów – i tak, przejeżdżam przez nie prawie pół godziny. Ale nie chce też naprawiać ciągle zawieszenia, a dziurawe drogi po prostu omijam.

    2. wojtek 21 grudnia 2016 o 16:15

      Bez przesady w slupek mozesz sobie pukac ile chceszm ale innego auta nie masz prawa tknac przy parkowaniu. A jak juz dotkniesz to trzeba poniesc konsekwencje.

      P.s szkoda ze bordowa juz nie jest bordowa. Ale jak to jest fun car to b.dobrze.

      1. Tommy 22 grudnia 2016 o 09:58

        Wiadomo, że nie ma co popadać w skrajności (czytaj przelatywać przez dziury i progi bez odjęcia gazu). Z drugiej strony przeraża mnie wizja wyjeżdżania samochodem raz w miesiącu, kiedy akurat jest wystarczająco ciepło i sucho i nie musimy jechać żadną drogą na której są dziury, albo szuter.

        A tak często kończy się właśnie zrobienie z samochodu takiego wypucowanego na błysk cukiereczka – zwyczajnie żal go nam potem pobrudzić albo nie daj boże uszkodzić.

  3. Stara baba 21 grudnia 2016 o 17:57

    Zastanawiałem się niedawno jak nazwać moją skłonność do zarzynania quada na którego też wydałem trochę grosza, jak na mnie aż za dużo. No i w tym felietonie dowiedziałem się dlaczego tak robię. Dzięki Tommy. Przy okazji. Teraz rozumiem sam siebie i moje własne spojrzenie kiedy zobaczyłem pierwszy raz „już nie bordową”

    1. Tommy 22 grudnia 2016 o 15:49

      Nie namawiam, żebyś celowo rozpierdolił tego quada na jakiejś skoczni, ale haratanie na limicie jest tu jak najbardziej wskazane ;) Niech wie po co go właściwie kupiłeś ;)

  4. Łysy1303 21 grudnia 2016 o 20:39

    Ja w tym sezonie (jak solą to jednak nie jeżdżę bo ruda wpieprza) przejechałem blisko 20 000 km samochodem z 1973roku :-)

  5. cha 22 grudnia 2016 o 17:57

    Ja jednym orzę jak mogę każdego dnia, a druga siedzi w ciepłym garażu i jak nie sypio solo to jo ino w niedziele przegonie po polach. Som auta co som użytkowe i po to jo mom, a są i jajeczka, do których części już nie produkują to przecież szkoda, zagazowywał jej nie bende, jedna kuchenka pod maskom mi starczy.

  6. Pawian123 23 grudnia 2016 o 00:05

    Wyjątkowo mnie ta reklama i ten gostek wkurza, a niebordowa bardzo fajnie Ci wyszła. To był dobry pomysł. Pozdrawiam. Pawian123

  7. Bogdan 7 lutego 2017 o 23:27

    Na początku jak kupiłem samochód też przesadnie się o niego troszczyłem i bluźniłem za każdym razem jak zobaczyłem najmniejszą ryskę… Teraz traktuję samochód jak samochód, ma być sprawny i bezpieczny. Detalami nie ma się co przejmować, bo z jednej strony można użalać się nad rysą, a z drugiej strony ktoś może w najmniej oczekiwanym momencie skrócić cały przód o pół metra, i cała troska na nic ;)

  8. Marcel 8 lutego 2017 o 08:25

    na nowym samochodzie, nawet jak jest nowy-używany, najbardziej boli pierwsza rysa.
    pierwszej rysie kupowałem lakiery w pędzelkach, kredki, pasty polerskie… drugą tylko zabezpieczyłem żeby ‚ruda’ nie wlazła… kolejnych na szczęście nie liczę, dzięki temu jak ostatnio dostawczak zaparkował w drzwiach pasażera bez tyknięcia brewki odstawiłem samochód do blacharza żeby przywrócił go do stanu używalności.
    gdybym nadal rozczulał się nad samochodem tak jak nad pierwszą rysą to pewnie ostatnia akcja przyprawiłaby mnie o migotanie komór i spadek poziomu cukru jednocześnie…

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *