Wyobraźcie sobie, że cofacie się w czasie do lat podstawówki i w wyniku podsterownego poślizgu w czasoprzestrzeni, zamiast do swojej szkoły, trafiacie do jednej klasy ze mną – tym cichym, dziwnym dzieciakiem w przydużych spodniach po starszym bracie, który siedzi w ostatniej ławce i żując stary flamaster, ze skupioną miną próbuje rozwiązać jakieś zadanie w sfatygowanym elementarzu z dżdżownicą.
Podejrzewam, że już patrząc na mnie mielibyście absolutną pewność, że coś jest ze mną nie tak – bo po niektórych ludziach coś takiego po prostu widać.
Prawda jest taka, że dziś już za samą ówczesną fryzurę dostałbym od ręki skierowanie na badania w specjalistycznej poradni psychologicznej (gdzie mimo próśb znajdującej się na skraju płaczu pani psycholog, próbowałbym w pasywno-agresywny sposób wepchnąć ten kwadratowy klocek do okrągłego otworu). Ponieważ jednak dorastałem w czasach, kiedy jedyną uznawaną przez nauczycieli dysfunkcją rozwojową był brak nogi, ewentualnie dwóch, to zamiast dorabiać do mojego tępego wyrazu twarzy jakiś brzmiący zachodnio syndrom, po prostu uznano mnie wtedy za niegroźnego dla otoczenia idiotę.
Co z resztą było moim zdaniem określeniem w pełni trafionym i w takiej formie powinno też zostać kiedyś zapisane w mojej autobiografii.
Nie bójcie się jednak, nie będę zanudzał Was znów moją przeprawą przez meandry polskiego systemu edukacji – chcę tylko opowiedzieć o czymś, co ma z tamtym okresem związek i co w pewnym stopniu ukształtowało moje dzisiejsze podejście do motoryzacji.
Widzicie, wiele jest w życiu tematów, z którymi, mimo najszczerszych chęci nie potrafię sobie poradzić. Nie pomaga tu skupienie, nie pomagają chęci, siła, środki przymusu bezpośredniego i tak bardzo ceniona przeze mnie, skrajnie nieodpowiedzialna brawura (którą to zwykle stosuję już na wejściu, zanim w ogóle będę miał czas żeby połapać się, że to co planuję najpewniej zakończy się zgonem, tudzież ewentualną utratą nóg w liczbie dwóch).
Dotąd nie do końca rozumiałem skąd to się bierze, że niektóre awykonalne dla większości śmiertelników zadania ogarniam od ręki nawet się przy tym nie pocąc, a z drugiej strony banały na poziomie trudności nie stanowiącym wyzwania nawet dla średnio rozgarniętego przedszkolaka sprawiają mi tak wiele problemów.
Teraz jednak już wiem – a winna temu wszystkiemu jest moim zdaniem [dramatyczne werble o narastającej głośności]:
Rutyna.
Już wyjaśniam – otóż kiedy byłem jeszcze w wieku, w którym najbardziej ambitnym wyzwaniem rzucanym mi przez świat było samodzielne zapięcie butów na rzepy, pani Lidia (moja ówczesna wychowawczyni) zachęcała mnie żarliwie do malowania w zeszycie do ćwiczeń różnego rodzaju literek i szlaczków. Nie zdziwi Was pewnie, że miałem z tym poważne problemy (podobnie jak z zapinaniem butów na rzepy). Miałem je jednak przede wszystkim dlatego, bo z natury byłem małym filozofem i malowanie szlaczków było w mojej ocenie totalnie bez sensu.
Dziesięć razy z rzędu mam robić dokładnie to samo?
Powtarzać tak strona po stronie?
Serio?
Dlatego też o ile pierwszy narysowany przeze mnie szlaczek danego rodzaju można było od biedy uznać za przykład niesamowitego kunsztu i precyzji, o tyle kolejne, robione coraz to bardziej na odpierdol przypominały po prostu coraz to słabiej pofalowaną linię.
Ostatni był już zwykle tak wypłaszczony, że dla pełni efektu wypadałoby wypisać po nim kartę zgonu.
Widzicie, cały problem ze szlaczkami polegał na tym, że za cholerę nie potrafiłem skupić się dłużej na czymś, co już od dłuższej chwili powtarzalnie robiłem- bo zwyczajnie wydawało mi się straszliwie wręcz nudne. Pierwszy szlaczek stanowił jakieś wyzwanie więc w jego namalowanie wkładałem ogromne ilości serca, kreatywności i uwagi, kiedy jednak po chwili odkrywałem, że teraz mam zrobić dokładnie to samo po raz kolejny, i kolejny i kolejny, cały początkowy zapał i entuzjazm ulatniały się równie szybko jak kompresja w Oplu Corsa kupionym od handlarza, który miał na imię Andrzej i często poprawiał brudnymi palcami swoje wąsy.
To właśnie dlatego tak bardzo nie umiem dziś matematyki – bo nie dość, że sama w sobie jest dla mnie równie zajmująca co oglądanie spodniej strony wykładziny bagażnika, to na dokładkę opiera się ona w dużej mierze na powtarzaniu w kółko tych samych reguł, zadań i czynności.
Zero miejsca na kreatywność.
Bo nie wiem czy wiecie, ale kiedy zaczynacie podchodzić kreatywnie do matematyki, to zamiast intrygujących wyników i spektakularnych rozwiązań możecie liczyć co najwyżej na osiem lat w zawieszeniu i dożywotni zakaz wykonywania zawodu księgowego.
Z tego samego powodu nie cierpię wymieniać sprężyn zawieszenia czy klocków hamulcowych – bo choć sam zabieg jest dość prosty i przyjemny, to już po pierwszym kole dociera do mnie, że w kolejce czekają jeszcze zwykle trzy. Albo przynajmniej jeszcze jedno, które trzeba ogarnąć w dokładnie taki sam sposób.
A to jest już coś co totalnie odbiera mi zwykle chęć do życia.
Ta wrodzona nienawiść do zadań powtarzalnych i rutynowych spowodowała, że dziś z jednej strony z uśmiechem na twarzy podejmuję się zadań, o których wiem doskonale, że za chuja sobie z nimi nie poradzę (jak choćby kompleksowa odbudowa silnika w jużniebordowej, czy odbudowa od zera prentkiego Fiata 126), a równocześnie potrafię zasnąć z twarzą przyklejoną do błotnika w połowie wymiany tarczy hamulcowej w drugim z kolei kole.
Bo drugie koło zwyczajnie mnie już nudzi.
To i tak jeszcze nic, bo przy trzecim jestem już zwykle w stanie założyć tarczę hamulcową do góry nogami – bo lecę wtedy na takim autopilocie, że kiedy po skończeniu pracy zapytacie mnie czy to auto miało bębny czy tarcze, nie będę w stanie odpowiedzieć na to pytanie choćby z 50% pewnością.
No dobra, ale skoro aż tak bardzo nie lubię takich rzeczy to jakim cudem wciąż spędzam tyle czasu w moim małym garażu grzebiąc ciągle w tych samych samochodach? Póki co radzę sobie z tym głównie poprzez dorabianie do szablonowych zadań wybitnie nieszablonowej scenografii i atmosfery.
Taki trochę półśrodek gdy brakuje mi kreatywnych zadań, ale przez ostatnie 15 lat sprawdzał się jednak doskonale – to właśnie z tego powodu tak bardzo lubię grzebać w starych beemkach i równocześnie pasjami nie nawidzę naszego Seata Ibizy.
Ibiza też ma kolumny mcphersona, tarcze hamulcowe i zrobiony ze stali układ wydechowy, ale nie lubię przy niej pracować, bo zwyczajnie brakuje klimatu.
To trochę tak jakbyście mieli napić się kawy w sieciowym bistro w podupadającej galerii handlowej – niby kawa jest tu dobra i podają ją w czystej, masywnej filiżance, ale to wciąż nie jest sposób, w jaki chcielibyście spędzić ten czas.
To dlatego uwielbiam celebrować i koloryzować sobie wszelkie, a już w szczególności te najbardziej przyziemne procesy. To dlatego mam w garażu stary stół z blatem ze sfatygowanego drewna, radio ze starymi płytami Sinatry, ładne, skórzane rękawiczki, (których główna rola polega na leżeniu na stole i fajnym wyglądaniu) oraz skrupulatnie poukładane i wyczyszczone przed każdą większą, nielubianą operacją narzędzia.
To dlatego na ścianie wisi felga i pokrywa zaworów, to dlatego przed pracą lubię porządnie umyć podłogę i układać zdemontowane części w artystyczny, przyprawiający o mrowienie na karku sposób.
Z odpowiednią oprawą nawet prostowanie młotkiem zmęczonego życiem błotnika może przypominać pracę w starej stajni budującej ręcznie wyścigówki – wszystko to kwestia percepcji.
Jeśli więc na myśl o konieczności zrobienia czegoś bardzo Wam się nie chce, olejcie główny wątek i zacznijcie od odpowiedniego przygotowania sobie przestrzeni. Nie gwarantuję, że zadziała, ale kiedy już poukładacie te wszystkie narzędzia, odgruzujecie stół i umyjecie podłogę, z całą pewnością wyda się to Wam o wiele łatwiejsze.
„Jeśli więc na myśl o konieczności zrobienia czegoś bardzo Wam się nie chce, olejcie główny wątek i zacznijcie od odpowiedniego przygotowania sobie przestrzeni.” – takie to prawdziwe, jakbym widział siebie :D
Nawet jeśli nie mam nic do zrobienia, to garaż jest idealny na wszelakie przemyślenia i po prostu spędzenie wolnego czasu.
Czasem kiedy nie wiem co ze sobą zrobić po prostu idę do garażu, żeby poukładać narzędzia albo wyczyścić jakieś czekające na swoją kolej części – to taki mój niskobudżetowy, pandemiczny substytut wyjścia do baru na piwo, żeby trochę odetchnąć.
„Przyziemne procesy” i małe codzienne rytuały, IMHO sprawiają, że warto żyć. Takie nasze polskie zen. Ale jak już się z naszego naczelnego śmiali, jaki kraj, tacy samuraje :)
Wypalenie i rutyna to chyba choroba naszej cywilizacji. Mam nadzieję, że mnie nie dopadnie, chociaż ostatnio coraz mniej zapału do czegoś nowego. Może czas na youngtimera i pracy po pracy, aby trochę się przełączyć? To chyba dobra droga.
U większości będzie jak w tej piosence: „robisz wszystko, żeby nie robić nic”
Mam dokładnie tak samo – nienawidzę robić czynności rutynowych i powtarzalnych. Zawsze, gdy mam coś takiego wykonać, to znajduję sobie tysiąc innych rzeczy do roboty. Ale może w tym jest jakiś cel! W końcu, gdy odgruzuję przestrzeń wokół siebie, to łatwiej mi jest się zabrać do tego, co mam zrobić.