Ostatnimi czasy sporo osób zastanawia się jak ja właściwie wyglądam. Czym się zajmuję, ile mam lat i inne takie…

A więc wyobraźcie sobie wysokiego blondyna o błękitnych oczach i rysach twarzy greckiego boga. Człowieka, który wiele czasu poświęca na lekturę z każdym dniem coraz bardziej pogłębiając swą i tak imponującą już wiedzę. Doskonale gotuje, potrafi naprawić wiele rzeczy i orientuje się we współczesnej sztuce. Jest doskonałym towarzyszem na przyjęciach i z pewnością nie sprawiłby nikomu wstydu na ważnym biznesowym bankiecie. Z całą pewnością błyszczałby na nim intelektem, elokwencją oraz szarmanckim, dżentelmeńskim stylem bycia…

Wyobraziliście sobie?

A więc tak właśnie wygląda moje kompletne przeciwieństwo.

Przede wszystkim jestem prostym człowiekiem. Moja osobowość jest złożona i wielopoziomowa jak sosnowa deska (choć to co się dzieje czasem w mojej głowie nadawało by się na niezły serial SF). Do tego nie potrafię gotować. I z pewnością nie błyszczę intelektem – kiedy przypomnicie o mnie mojej byłej nauczycielce matematyki, z pewnością pobiegnie w panice po krzyż i osikowy kołek. Nie znam się również na współczesnej sztuce (ostatnim nurtem, który jestem w jakiś sposób opisać jest impresjonizm – ewentualnie mogę powiedzieć co jest ładne, a co brzydkie ale nie macie co liczyć na finezyjne uzasadnienie). Z wykształcenia nie jestem humanistą, a moje pióro z pewnością nie jest zbyt czyste stylistycznie. Jestem samoukiem.

Reasumując – z całą pewnością nie jestem człowiekiem, którego chcielibyście mieć za towarzysza podczas ważnego, oficjalnego przyjęcia.

Jestem typowym samotnikiem, więc chcąc mnie znaleźć podczas imprezy w miejskim klubie na pewno nie zastaniecie mnie szalejącego w kolorowej koszuli na środku parkietu. W takiej sytuacji byłbym raczej tym gościem siedzącym samotnie w cieniu na końcu sali i popijającym sobie bez pośpiechu szkocką z lodem. Z resztą samo zastanie mnie w klubie z buczącą muzyką graniczy z cudem.

A to dlatego, że nie lubię hałasu, dymu i stworzeń zbyt często odwiedzających osiedlowe solarium.

Ale idźmy dalej – w niedawnych komentarzach pojawiły się podejrzenia, że jestem stetryczałym emerytem, który nie mogąc znieść trudów codzienności wyżywa się na bogu winnym otoczeniu z pasją masowego mordercy i determinacją porucznika Ryby z „Killera”.

I tutaj pragnę sprostować kilka informacji.

Otóż po pierwsze mam niecałe 24 lata, a więc jestem gdzieś mniej więcej w połowie swojego życia*
* (zakładam, że do pięćdziesiątki dorobię się na tyle, aby kupić sobie czarne 275 GTB i niesiony obłędnym dźwiękiem włoskiej v-dwunastki zabiję się na jakimś drzewie rosnącym przy Col De Turini).

Można zatem powiedzieć, że jestem jeszcze kompletnym gówniarzem (ale jestem też ignorantem, więc takie określenie zupełnie mi nie przeszkadza). Czyli jestem młody, nie mam doktoratu ani domu z basenem, a moje życie raczej nigdy nie należało do najlżejszych. Jednak z mojego punktu widzenia wyszło mi to nawet na dobre.

Przynajmniej nie muszę się martwić, że pewnego dnia spadnę z puchatej, satynowej poduszeczki i porysuję sobie pazurki.

Już tyle razy upadłem ryjem na twardy beton, że w zasadzie przestało to robić na mnie większe wrażenie.
Jestem takim życiowym Jackassem, który po raz kolejny uderzając zębami o posadzkę zaczyna się w końcu z tego śmiać. No bo cóż innego mi pozostaje? Wstaję, idę, przewracam się. Znów wstaję, znów idę i znów się potykam. A więc znów wstaję, siadam sobie na chwilkę i podziwiam jakie piękne mamy dziś niebo. A potem znów ruszam przed siebie i znów zaliczam jakiś życiowy rów. Nawet lubię taką różnorodność.

Kiedy byłem mały nie chciałem zostać strażakiem, albo kosmonautą. Nie chciałem być również transformersem (choć są fajne), kapitanem planetą czy żółwiem ninja.

Od zawsze wiedziałem, że lubię samochody. Lubię na nie patrzeć, jeździć nimi i troszczyć się o nie. Tym zaraził mnie mój nieżyjący już tata i nawet nie wiecie, jak bardzo jestem mu za to wdzięczny (tak Doroto – utraciłem w tragicznych okolicznościach kogoś bliskiego). Pewnie pomyślicie sobie, że w takim razie na pewno chciałem zostać mechanikiem.

Otóż nie – a to dlatego, że wystarczająco wcześnie uświadomiłem sobie, iż gdybym miał to robić pod presją, to zapewne bym to znienawidził.

Wolałem aby samochody pozostały moją pasją, a nie smutnym obowiązkiem.

Jakoś nie widziałem siebie siedzącego w śmierdzącym garażu z powieszonym na drzwiach kalendarzem z gołą babą „Atlanta ’98” i wsuwającego zeschniętą bułkę z pasztetową w akompaniamencie trzeszczącego radyjka grającego przeboje Piotra Kupichy.

Nieee, to zdecydowanie nie dla mnie…

Z ważniejszych informacji warto też dodać, że w garniturze wyglądam jak kompletny idiota, a moim ulubionym ubiorem są stare, sprane dżinsy i czarny t-shirt. Po alkohol sięgam równie często co Komorowski po słownik ortograficzny, a wypadek z kolanem w roli głównej, który miał miejsce w przeszłości zmusza mnie do dbania o kondycję jeśli tylko chcę pozostać mobilny (co nawiasem bardzo lubię).

A więc lubię biegać po górskich przełęczach, mam za dużo pomysłów w stosunku do rąk i nader często zdarza mi się o czymś zapomnieć. Posiadam instynkt łowcy rozwinięty równie mocno co u grubego gołębia i nie cierpię gumowych dywaników w samochodzie.

Warto też dodać, że uwielbiam filmy ze Stevenem Segalem (pomimo iż zdaję sobie sprawę, że są beznadziejne) oraz utwory Sinatry i Pavarottiego (te z kolei są genialne).

Jestem irytujący, małomówny i generalnie za dużo myślę. Często przesiaduję w garażu, mam bigla z ADHD, a moja szafka w toalecie pęka w szwach od książek, bo to jedyne miejsce, w którym nie szkoda mi czasu na coś tak mało konstruktywnego jak czytanie.

I to chyba tyle. Jeśli ktoś chciałby napisać moją biografię, to z całą pewnością nie byłaby ona bardziej porywająca niż średniej klasy książka kucharska. Ale nic nie jestem w stanie na to poradzić (a w zasadzie to nie mam zamiaru bo moje życie póki co bardzo mi się podoba).

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *