Nawet nie wyobrażacie sobie jak irytująca potrafi być zapieczona śruba.
To gorsze niż gdyby Wasz znienawidzony sąsiad kupił sobie Chargera z 1967 roku i codziennie, gdy wychodzicie do pracy przepalał silnik na swoim brukowanym podjeździe uśmiechając się do Was z nieskrywaną satysfakcją.
Żeby jeszcze bardziej zobrazować Wam poziom mojej irytacji wyobraźcie sobie, że na Waszym podjeździe stałoby wtedy kanarkowo żółte Yugo Koral, które zamiast silnika ma pod maską pasikonika o imieniu Pepe.
O kilku dni ze względu na ciągły brak czasu po malusieńkim kawałeczku demontuję sobie most w moim „nowym” BMW. Jest to spowodowane koniecznością wymiany tulei metalowo-gumowych, na których wózek mostu jest przymocowany do karoserii, oraz wymiany tulei mocujących dyferencjał do wózka, i przy okazji elementów wału odpowiadających za tłumienie drgań i zapobiegających zrywaniu się połączenia wału napędowego z dyferencjałem (jeśli kompletnie nie wiecie o czym właściwie mówię, to się nie przejmujcie – skopiowałem to na żywca z książki obsługowej BMW żeby wyjść na profesjonalistę, którym oczywiście nie jestem).
Ale wracając do głównego wątku – operacja trwa, bo most tłukł się o podłogę jak sąsiad z dołu, kiedy o trzeciej w nocy zapragniecie pooglądać sobie gejowski teledysk Bruno Marsa na pełnej głośności i poskakać do niego w różowych bokserkach po sofie.
Jak to mam w zwyczaju z radością podszedłem do tematu demontażu mostu, ponieważ nie dość, że miałem robić to po raz pierwszy w życiu (a ja bardzo lubię robić pewne rzeczy pierwszy raz w życiu) to na dokładkę mogłem sobie przy okazji wykonać konserwację tej części podwozia i odrestaurować całe tylne zawieszenie oraz dyferencjał (a takie sprośne zabawy renowacyjne również uwielbiam).
I wszystko przebiegało sielankowo jak w reklamie sosu do sałatek, aż do chwili gdy przyszło mi odkręcić ostatnią nakrętkę trzymającą prawy wahacz do karoserii.
Zapewniam Was – nawet nie macie pojęcia, że istnieje tak zaawansowana łacina.
Na tej cholernej nakrętce złamałem klucz, którego mój ojciec przez dwadzieścia lat używał do odkręcania elementów zawieszenia w ciężarówkach. Klucz, którym mój dziadek rozbierał niemieckie czołgi. Klucz, który był twardy jak Steven Segal i stary niczym dolnozaworowe silniki jaguara.
Był niezniszczalny jak Stallone!
Niezniszczalny jak plastikowe opakowanie kompletu śrubokrętów z castoramy!
Niezniszczalny jak wał korbowy w Mercedesie W123 200D!
Zaistniały wręcz podejrzenia, że ten klucz wykuł pewien karłowaty gość w śmiesznej zbroi gdzieś w Górze Przeznaczenia koło Sosnowca, z czegoś na co mówił „mithrill”.
A złamał się skurczybyk na nakrętce rozmiar 18 trzymającej wahacz w siedemnastoletnim BMW. Takie rzeczy zdarzają się w filmach z Piercem Brosnanem, ale do jasnej cholery nie w normalnym życiu! Nad tym kluczem płakałem rzewnymi łzami chyba z pół godziny.
Naprawdę zrobiło mi się cholernie smutno, że odszedł ode mnie klucz z którym od lat naprawiłem wiele elementów i niejeden pojazd przywróciłem do życia.
Był jak rodowy skarb przekazywany z pokolenia na pokolenie. A teraz co najwyżej przyda się jakiemuś żulowi pchającemu swój piszczący wózek w kierunku pobliskiego baru.
Taki obrót spraw miał jednak również i dobre strony. Otóż doszedłem do wniosku, że nadeszła najwyższa pora na zmianę warty i zakup nowych kluczy, nasadek i innych narzędzi. Po prostu obecne odsłużyły już swoje i wypada uzupełnić je o młodszych przyjaciół. I nie mam tu na myśli zestawu kluczy z bazaru, które wykonano z mieszanki plasteliny i tektury. Pojawił się jednak pewien problem…
Otóż komplet dobrych jakościowo kluczy i nasadek kosztuje mnóstwo pieniędzy, a ja nie mam zbytnio wprawy w organizowaniu napadów na banki i całodobowe sklepy monopolowe.
Tak długo krążyłem więc między regałami w pobliskim „Lerła Merlę” z kalkulatorem w dłoni, że niewiele brakowało by Iza zatłukła mnie jakąś znajdującą się pod ręką przedłużką ½”.
Albo śrubokrętem.
Musiałem szybko się na coś zdecydować i tak chcąc nie chcąc (głównie za sprawą napisu „Promocja”) wybór padł na grzechotkę, przedłużkę, długie ramię oraz kilka nasadek od firmy NEO. Początkowo nie byłem do nich specjalnie przekonany (z producentów nierozpadających się na widok zapieczonej śruby narzędzi znałem wyłącznie YATO i Stanley’a) ale powiem Wam, że po kilku dniach naprzemiennego odkręcania i przykręcania różnych śrubek omało nie dostałem orgazmu.
Najpierw, kierowany typowo męską nieufnością kupiłem tylko dwie nasadki, grzechotkę i długie ramię specjalnie do „trudnych śrub”. Jestem jednak tak mile zaskoczony, że wczoraj wieczorem aż wybrałem się do marketu żeby dokupić sobie resztę do zestawu NEO zanim ktoś zwyczajnie zgarnie mi je sprzed nosa.Docelowo mam zamiar skompletować sobie cały zestaw łącznie z torxami, przedłużkami oraz innymi elementami, których zastosowania nie jestem w stanie odgadnąć, a które to wyglądają fajnie na garażowej półce.
Okazuje się, że dobrej jakości klucz może dać momentami więcej radości niż informacja, że sąsiadowi mieszkania na górze spaliła się wiertarka z udarem, którą namiętnie wiercił przez ostatni tydzień dziury pod wieszaczki na zdjęcia.
Od czasu gdy mam grzechotkę i wydłużaną nasadkę numer 13 polubiłem nawet odkręcanie śrub z kolektora wydechowego! Boże, ależ to jest teraz fajne. To tak jakby nagle wieszanie firanek w salonie zostało sprowadzone do naciśnięcia guzika na pilocie i uzupełnione tańcami grupy lesbijek, które oblewałyby się polewą czekoladową w akompaniamencie utworów Martina Solveiga.
Tak naprawdę różnica w pracy ze zużytym, a nowym, dobrej jakości kluczem jest mniej więcej taka jak między hamowaniem frezowaną tarczą hamulcową i obwarzankiem.
Doszedłem do wniosku, że warto czasem odstawić sentymenty na bok i postawić na coś nowego.