Coś się ruszyło.

Zapewne wszyscy pamiętacie modę, która opanowała świat kilka lat temu sprawiając, że co drugi samochód na ulicy był uzbrojony w spojlery z laminatu, siatki, brewki oraz czerwone bębny i zaciski hamulcowe. Wcześniej spotykało się samochody na alufelgach, ze spojlerem na tylnej klapie jednak była to z reguły oferta renomowanych marek jak Reiger czy Zender co oznaczało, że nie każdego było na to stać.

A nawet jeśli już to najczęściej auto w takim stanie przywoził on prosto zza zachodniej granicy, a nie dokonywał modyfikacji samodzielnie.

Tuning był zjawiskiem bardzo niszowym i nieco ekstrawaganckim, aż nagle coś tak straszliwie pierdolnęło i z dnia na dzień wszyscy zaczęli wozić się tuningowanymi samochodami.

Jak grzyby po deszczu w kioskach pojawiły się magazyny tuningowe, a każdy supermarket musiał obowiązkowo mieć dział motoryzacyjny z chromowanymi dodatkami w stylu nieprzepuszczalnych wlotów powietrza.

Jak by na to nie patrzeć był to cholernie ciekawy okres  – tym bardziej, że oferta firm „tuningowych” była w owym czasie bardzo uboga, a kontenery z Chin dopiero wypływały z macierzystych portów. Znalezienie na rynku dedykowanych do danego modelu akcesoriów było nie lada wyzwaniem, a większości młodych tunerów i tak nie było na nie stać.

Dało to ujście ułańskiej iście fantazji i zdolnościom manualnym o które nie podejrzewalibyście nawet hiszpańskiej, nastoletniej prostytutki.

Polacy zbroili się na potęgę dłubiąc, klejąc i wiercąc w zaciszu swoich garaży i stodół, by potem wyjechać na ulicę swoimi „poprawionymi” samochodami i wyrywać dziewczyny spod okolicznych lokali drugiej kategorii, gdzie do zamówionego dania dostaje się plastikowe sztućce.

Sam miałem kiedyś osiemnaście lat, chomika, parę spodni i czerwonego fiata 126, a nocami kombinowałem jak by go tu poprawić (fiata, nie chomika). Na swoje usprawiedliwienie mam to, że zależało mi przede wszystkim na modyfikacjach mechanicznych, gdyż był on jak dla mnie zdecydowanie zbyt wolny, że o braku właściwości trakcyjnych nie wspomnę.

Nie ominęło mnie jednak przerabianie wydechu, skrzynka z głośnikami na tylnej półce czy białe klosze lamp.

Oj działo się wtedy po okolicznych garażach, gdzie każdy szanujący się młodzian obowiązkowo przerabiał jakiś samochód i dumnie nazywał go „nowym projektem” pomimo, iż zmiany obejmowały tylko partyzancką przeróbkę zderzaka przy pomocy pilnika i dwie rasowe naklejki. Ten okres miał sporo wad, ale miał też jedną niewątpliwą zaletę:

Na ulicach zrobiło się w ciekawie niczym na pidżama-party w żeńskim akademiku po dyskretnym dorzuceniu do ponczu paru tabletek ecstasy.

Szarobure stockowe samochody różniące się tylko ilością brudu na kołpakach ustąpiły miejsca iście gejowskiej paradzie kolorów, wzorów i dźwięków. Wśród tłumu smutnych szarości w porannym korku pojawiać zaczęły się żółte, czerwone i niebieskie bolidy przykuwające uwagę dudniącym audio o jakości dźwięku radzieckiego nadajnika krótkiego zasięgu.

Z reguły na takie samochody spoglądaliśmy z politowaniem i lekką pogardą, niemniej jednak nie można było odmówić im kolorytu.

To tak jak na udanej imprezie, na której jakiś kosmita w potarganej koszulce wymachuje nogami w sobie tylko znanych kombinacjach siejąc przy tym ogólne spustoszenie i chaos. Myślisz sobie „co za debil” ale w gruncie rzeczy wiesz, że gdyby nie on, impreza byłaby szalona jak instrukcja montażu suszarki do prania.

Tacy ludzie i takie samochody też są potrzebne.

Obecnie pojęcie tuningu dojrzało. Ewoluowało jak jakiś pokemon i w zasadzie trudno obecnie już spotkać samochody tuningowane w sposób kujący w oczy. Owszem czasem trafi się jakaś czerwona astra z dyfuzorem i wstawionym w niego korkiem instalacji LPG, niemniej jednak jest to już bardziej ciekawostka niż zauważalny trend.

Mocno zakorzeniły się style takie jak german, cult czy JDM, które szanują techniczną stronę modyfikacji niejednokrotnie nadając jej główne znaczenie w projekcie. Styling staje się często efektem ubocznym modyfikacji mechanicznych, a to one są kwintesencją całej tej garażowej zabawy.

Wraca nadzieja, że nasze dzieci będą jeszcze rasować samochody, a nie je tuningować.

Coraz częściej spotyka się na ulicach również samochody leciwe, uratowane dzięki wielkiej determinacji i pasji młodych ludzi. Starsze modele BMW, Alfy, Golfy pierwszej generacji postawione na chromowanych BBS-ach i gwintowanym zawieszeniu…

Dzięki chłopaki – naprawdę robicie kawał dobrej roboty.

Odżywa w człowieku nadzieja, że kiedyś będzie mógł pokazać dzieciakowi na ulicy jakiś samochód i powiedzieć „Synu, właśnie tak to się robiło za czasów Twojego staruszka”. Cieszę się niesamowicie, gdy na drodze mija mnie jakiś klasyczny wóz utrzymany w nienagannym stanie, bądź udoskonalony z głową i poczuciem stylu. A cieszę się jeszcze bardziej gdy za sterami siedzi jakiś młody chłopak, lub dziewczyna a nie emeryt, który trzyma ten egzemplarz od czterdziestu lat bo nie ma pieniędzy na nic „lepszego”.

Zazdrość? Jak najbardziej!

Aż mnie trzęsie na myśl, że komuś udało się kupić i odbudować tak zacnego klasyka, a ja jadę sobie pachnącym plastikiem BMW młodszym o sporo lat. Ale silniejszy od zazdrości jest tutaj szacunek dla kogoś kto miał dość zapału aby doprowadzić swe dzieło do końca. Ja kocham swoje BMW, a ktoś inny swojego golfa z dyfuzorem.

Cała zabawa polega właśnie na tym, żeby do samochodu podchodzić z sercem.

Nie mam talentu do nauki. Nie jestem też uzdolniony jeśli chodzi o taniec, a kiedy śpiewam w okolicy rośnie statystyka śmiertelności mieszkańców. Nie potrafię żonglować piłeczkami, a każda próba nauczenia się jazdy na rolkach kończy się katastrofą i wzywaniem straży pożarnej. A mimo to potrafię poświęcić wolny weekend na zrobienie czegoś dla mojego samochodu i choć nie zawsze przynosi to ogólnie akceptowany efekt, to jednak coś robię i co najważniejsze – robię to z pasją.

Nie każdy ma wyczucie stylistyki czy talent w dobieraniu kolorów. Tak samo nie każdy ma w domu jamnika, albo zapas mrożonego groszku w lodówce. I na tym właśnie polega cała magia motoryzacji. Każdy robi coś na swój sposób – tak jak potrafi. Jeden lepiej, inny gorzej, ale zawsze łączy ich jedno.

Każdemu z nich sprawia to taką samą, nieopisaną radość.
A to właśnie o radość w tej całej zabawie chodzi.

Czy przestaniecie śpiewać pod prysznicem, bo macie głos jak umierająca antylopa? Albo drapać się po jajkach bo to nie reprezentacyjne? Ja nie mam zamiaru przestać dłubać przy swoich „projektach” ponieważ cholernie to lubię. I chociaż ten żółty golf wygląda jak nieślubne dziecko Jelcza i automatu z kondomami, to komuś sprawia on radość – i mnie wypada to uszanować.

Bądźcie bardziej wyrozumiali.
Każdy z nich kocha swój samochód na swój własny sposób…

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *