Kiedy jako dzieciak haratałem wieczorami w Gran Turismo 2 na moim szarym, zajechanym PSX-ie (miał taką bajerancką naklejkę z kapitanem planetą na klapce od napędu CD), odczuwałem dość dziwny dyskomfort i wyraźne zniechęcenie, za każdym razem kiedy tylko moje postępy w grze sięgały nieco za daleko.
To dosć dziwne, bo większość tego typu gier była tworzona właśnie tak, by po niedługim czasie od włożenia płyty do napędu odblokować te szybsze i fajniejsze samochody i dopiero wtedy tak naprawdę zacząć prawdziwą zabawę.
„Odblokowałem już Ferrari F50! Osz w pytę, ale to zapierdziela!”
Większość podstawowych modeli spotykanych na co dzień na ulicach pełniła funkcje typowych zawalidróg, mających dać nam złudzenie, że zrobiliśmy jakiś tam niby ogromny postęp przeskakując od nich do wspomnianego Ferrari.
I jak na ironię właśnie to mi się w tych grach najbardziej nie podobało.
Pamiętam, że trzymałem w szafce pod biurkiem jakieś stare egzemplarze CD-Action (w jednym z nich była chyba nawet zapowiedź pierwszej części Drivera), w których znalazło się kilka recenzji gier wyścigowych pokroju Need for speeda (Porsche Edition – najlepsza część ever!) czy Test Drive 4.
I za każdym razem kiedy autor opisywał jakąś ścigankę, zwracał uwagę na to, że z początku nie dzieje się nic ciekawego i trzeba trochę się napocić, żeby dojść do poziomu, na którym samochody zaczynają wreszcie zasuwać, a w garażu pojawiają się jakieś Lamborghini, Ferrari czy Vectory.
Że o Suzuki Escudo nie wspomnę.
W moim wypadku jednak było inaczej bo kiedy mój garaż zaczynał wypełniać się wyścigowymi Nissanami R32 GTR czy też włoskimi supersamochodami, to zamiast delektować się tym urodzajem i prestiżem, usuwałem zapisy z mojej 8 megabajtowej karty pamięci i zaczynałem zabawę od nowa.
Kupowałem znów jakiegoś białego Nissana Pulsar GTi-R albo najstarszą wersję evo na jaką tylko było mnie stać i ciułałem znów w gołej specyfikacji kilka wyścigów, żeby zebrać wystarczająco dużo żetonów na jakiś tam „semi-racingowy” wydech.
Uwielbiałem to.
Bo właśnie w tym cięciu się seryjnymi samochodami na sekundy, ciułaniu marnych premii na odrobinę lepsze wydechy i felgi i obcowaniu z wymagającym prowadzeniem znanych z normalnego świata modeli widziałem wyzwanie.
Widziałem radość.
Te wywody o harataniu na konsoli mogą wydawać się Wam nieco dziwne jak na prentkiego, ale wydaje mi się, że dobrze wprowadzają one w temat, na którym chciałbym się dzisiaj skupić.
Pewien kierowca NASCAR powiedział kiedyś, że tor po którym jeździ to tak naprawdę prosta jak drut droga zrobiona z idealnie równego asfaltu – z pozoru to nic ciekawego.
„To zakręty nadają mu sens” – mówił.
Prawda jest taka, że praktycznie każdy z nas marzy o tym, by jego życie było proste, lekkie i przyjemne niczym obwodnica Wrocławia. Każdy chciałby mieć kochającą żonę czy też męża, piękny dom, kota, który sra na zawołanie prosto do kuwety, sportowy samochód, który się nie psuje i sporą sumkę na koncie – tak, żeby nie musieć za dużo pracować.
Rozumiecie – taka idylla z bajek o Dżinie (czy też po Ginie bo o taką jak mi się zdaje prościej w normalnym świecie).
Gdybyście jednak wyciągnęli dzisiaj z pobliskiego stawu złotą rybkę o imieniu Grażyna i w wyniku paru gróźb o charakterze karalnym dostali od niej to wszystko za pstryknięciem palców (czy też płetw) to jestem pewien, że w niedługim czasie dostalibyście zwyczajnego, pospolitego pierdolca.
Bo życie jest właśnie jak taki tor wyścigowy. Dla niektórych jest to prosta na ćwierć mili, dla innych SPA, dla jeszcze innych odcinek specjalny rajdu Dakar, czy też słynna północna pętla – wszystkich nas nas łączy jednak to, że tak naprawdę budzimy się do życia właśnie w tych zakrętach.
To te szybkie łuki, ukryte za szczytami nawroty i zdradliwe szykany o zmiennej przyczepności kształtują nasz charakter.
Jak podejrzewam każdy z Was musiał poradzić sobie kiedyś z jakimiś problemami czy wyzwaniami, przed którymi postawiło Was kiedyś życie. Na pewno wiecie ile trudu wymagało od Was dokończenie jakiegoś projektu, napisanie pracy mającej zaważyć na Waszej przyszłej karierze, przebrnięcie przez jakiś trudny temat, zdanie egzaminu czy poradzenie sobie z rozpadającą się na Waszych oczach rodziną.
Ze śmiercią kogoś bliskiego, problemami finansowymi, poważną chorobą czy innym, tragicznym zrządzeniem losu – niczym przecież nie zawinionym.
To może wydawać się niesprawiedliwe, że w czasie gdy Wy walczycie z załamaniem nerwowym czy zaglądacie do pustej lodówki, jakiś osiemnastolatek zastanawia się, czy na sobotnią imprezę pojechać Bentleyem, czy może swoim nowym Maserati.
Patrzymy na takich ludzi z zazdrością i w głębi duszy przeklinamy świat, że jest aż tak bardzo, bardzo niesprawiedliwy.
Ale to wszystko nie tak.
Kiedy miałem dwadzieścia lat, pewnego słonecznego popołudnia mój tata, walczący od wielu lat ze swoimi problemami poddał się.
Popełnił samobójstwo.
Z dnia na dzień na moich barkach spoczął obowiązek zaopiekowania się mamą i domem. Musiałem jakoś zdobyć bardzo potrzebne nam wtedy pieniądze i zająć się wieloma problemami, które jeszcze kilka godzin wcześniej przecież zupełnie dla mnie nie istniały.
Byłem przecież tylko beztroskim dzieciakiem, przed którym otwierało się dopiero dorosłe życie. Który planował studia, kupno starego Peugeota z białymi felgami i wyjazd na wakacje z paczką chłopaków z okolicy. Który tego wieczoru chciał tylko wrócić do domu, zjeść czekającą na stole kolację i poharatać trochę przed snem na starej konsoli.
Wstając rano z łóżka byłem wesołym, beztroskim chłopakiem z wieloma pomysłami i perspektywami. Kolejnego ranka byłem już człowiekiem, który obudził się ze świadomością, że jeśli nie wstanie dziś z łóżka i nie weźmie się do roboty, to nie skończy się to tylko nieobecnością w dzienniku czy krzywym spojrzeniem mamy.
I taty…
Jeden fałszywy ruch, i cały świat – Ty i Twoja rodzina możecie rozsypać się niczym domek z kart.
Takie teksty brzmią pięknie w melancholijnych piosenkach, ale wierzcie mi, że kiedy słowa zaczynają dziwnie pasować do tego co ma się obecnie w głowie, to robi się naprawdę nieswojo.
Jeden Twój fałszywy krok. Jedno słowo za dużo lub jedno słowo za mało. Jedna niewykorzystana szansa, jedna utracona nadzieja, jeden niedotrzymany termin i bum – spadasz w przepaść. Wtedy wydawało mi się, że nic gorszego nie może mnie już chyba w życiu spotkać. Chciałem tylko zamknąć oczy i otworzyć je kiedy ten koszmar się już skończy.
Teraz jednak, kiedy patrzę na to wszystko z perspektywy czasu, dochodzę do wniosku, że paradoksalnie była to chyba najlepsza lekcja, jaką tylko mogłem dostać od życia.
Bo choć pokonując ten zakręt naprawdę dość poważnie otarłem się o bandę i zebrałem zębami naprawdę sporo trawnika, to wróciłem jednak na asfalt i dziś zdecydowanie pewniej naciskam na gaz.
Czy gdybym nie musiał zmierzyć się z tymi problemami, byłbym dziś tym samym Tommym, którego znacie? Czy potrafiłbym zebrać w sobie wystarczająco dużo siły, by pokonywać te wszystkie kilometry, kilogramy i czekające na mnie wyzwania?
Czy miałbym w sobie dość determinacji i samokontroli?
Czy stawiałbym na pierwszym miejscu rodzinę i przyjaciół, potrafił troszczyć się o osoby, na których mi zależy albo spinał dupę żeby sprawić trochę radochy dzieciakom z pobliskiego domu dziecka? Czy gdybym nie zmierzył się z tą traumą to w ogóle pomyślałbym o tym, że mogą one potrzebować mojej uwagi?
Czy chciałbym ciągle uczyć się czegoś nowego i świadomie omijał drogi na skróty?
Musisz mieć świadomość, że jesteś unikalnym bytem. Ty, ja i ktoś kto być może krząta się w tej chwili za Twoimi plecami. Nie ma nikogo innego takiego jak Ty. Nikt inny nie widział, nie czuł i nie przeżył tego samego co Ty.
Jesteś niepowtarzalny.
A to, że stojąc dziś przed lustrem widzisz właśnie siebie jest zasługą tych wszystkich zakrętów, które już pokonałeś. Decyzji, które podjąłeś, problemów, z którymi sobie poradziłeś i wyzwań, których się nie wystraszyłeś.
To właśnie Ty.
Więc kiedy kolejny raz życie wyprowadzi prawy prosty nie przeklinaj go, że to niesprawiedliwe. Nie trać czasu na rozstrząsanie tego co się komu należy, a co nie. Podnieś gardę, lub przyjmij ten cios na twarz ale wyciągnij z tego tyle nauki ile tylko jesteś w stanie.
Byś każdy kolejny zakręt pokonywał z coraz to większą pewnością.
Byś pokonując ten zakręt jeszcze bardziej docenił swoje życie i wszystkie dane Ci możliwości.
Świetnie trafiłeś w porę mojego życia tym wpisem. Mało brakowało bym się rozkleił. I to nie jest złośliwy komentarz.
Po prostu jeżeli w coś musisz włożyć więcej wysiłku niż inni to smak tego czegoś jest zupełnie inny. Myślę, że każdy czasem myśli o tym, aby się poddać i rzucić się w otchłań. Ale tuż nad przepaścią przychodzi myśl, że to jeszcze nie pora. Jeszcze nie dałeś z siebie wszystkiego.
Najbardziej mnie przeraża ewentualność, że ta myśl tuż nad przepaścią może zwyczajnie nie nadejść.
Po każdym zakręcie znów nabierasz prędkości i hamujesz przed kolejnym, by pokonać go lepiej. Ale co jeśli stracisz na chwilę uwagę? To będzie przepaść. Może tak byłoby łatwiej… Ale ludzie, którzy na Ciebie liczą na to nie pozwalają.
Cholernie podniosłeś mnie na duchu ostatnią częścią.
Kiedy czytałem to o Twoim tacie, aż przeszły mnie dreszcze… Strasznie mi przykro.
O żesz kurna, początek nie zapowiadał takiego mocnego przekazu. Dziś przypadkiem trafiłem na innego bloga, pozwole sobie zacytowac, bo zgadzam sie w 100% zarowno z Toba jak i autorka tego tekstu:
„Masz już pracę, weekend w końcu nie przynosi ochoty na kolejną imprezę, wycieczkę czy inną aktywność. Zaczyna się robić… nudno? :) Wtedy pojawia się dziecko, które przenosi nas do krainy snów i marzeń, umiejętnie odwraca naszą uwagę od aktualnych problemów związanych z pracą, pieniędzmi i wszystkim tym, czym w rzeczywistości nie powinniśmy się przejmować. Znów stajemy się dziećmi. Chociaż na chwilę. I to nam pozwala przetrwać ten najtrudniejszy okres w naszym życiu. Okres, który bez dziecka stałby się pewnie dla większości z nas bezsensowną gonitwą za tym co materialne, co w ogólnym rozrachunku wcale więcej szczęścia nam nie podaruje. Dalej żyjemy na pełnych obrotach, ale jest balans. Jest równowaga. I nagle ten czas znudzenia sobotnim wyjściem, chwilami sam na sam z mężem i wszystkim tym co wydawało nam się takie powszechne, nudne, pospolite staje się znów czymś wyjątkowym. Kochasz swoje dziecko, uwielbiasz spędzać z nim czas, ale chwila tylko dla rodziców, chwila samotności w wannie wypełnionej po brzegi pianą i zwykła książka odzyskują tą magię, o której kiedyś zapomniałyśmy. Bo było ich aż tyle, że nam spowszedniały. I okazuje się, że dzięki dziecku twoje życie składa się z samych wyjątkowych chwil. Wyjątkowych chwil z dzieckiem, wyjątkowych chwil z mężem, wyjątkowych chwil z przyjaciółmi, wyjątkowych chwil w samotności…”
cytat z http://www.bakusiowo.pl/po-co-mi-to-dziecko/
O, jak mi miło :)
Jak zawsze wykańczasz temat.
Tommy…
Dziękuję.
Nie wiem jak się czułeś, i nie wiem jak się czujesz teraz. Mogę powiedzieć tylko jedno – rozumiem. Mój ojciec popełnił samobójstwo kiedy miałem 16 lat. Mama zmarła na raka 7 lat później, nagle i niespodziewanie. Wtedy myślałem, że po prostu nie mam innego wyjścia, muszę żyć. Gdy odszedł ojciec, sam stałem się głową rodziny. Życie wykopało mnie w dorosłość, wbrew temu, co chciałem robić, kim być. Po prostu trzeba było wziąć wszystko na klatę. Co najgorsze, świat się nie zatrzymał. Nie rozumiałem, dlaczego życie toczy się dalej, podczas gdy moje stoi w miejscu. Jakby nikt nie zauważył… 7 lat później mama źle się poczuła, wróciłem ze studiów do domu. Przez dwa tygodnie jej stan tak się pogorszył, że nie mogła już wstać… Po kolejnym tygodniu umarła. Zostałem sam, z zadłużonym mieszkaniem, z rodziną, która nie do końca chciała pomóc… Jednak jakoś wyszedłem z tych długów, skończyłem studia, mam pracę, Żonę i wspaniałego synka. Poszło tak, jak marzyłem sobie czasem po śmierci mamy. Teraz jednak jest jakoś inaczej. Nie mam tej determinacji, którą widzę u Ciebie, Tommy. Nieraz myślę, że warto byłoby się wziąć za ten bojler, który mam w miejscu kaloryfera, kupić tego CRXa, o którym od dawna marzę i grzebać przy nim w wolnych chwilach. Zacząć pracować na własny rachunek, zamiast siedzieć w korpo. Wyjechać za granicę, zwiedzić miejsca, które dotychczas widziałem tylko w telewizji. Jednak zawsze znajdę jakąś wymówkę. A to nie mam czasu, a to nie mam funduszy, a to praca i zajmowanie się dzieckiem pochłaniają wszystkie siły… Wiem, że to tylko wymówki, ale jakoś zawsze biorą górę.
A jak Ty to robisz? Jak przytargałeś do domu BMW, Escorta, Arancię, jak znajdujesz na to czas? Jak zbierasz w sobie siły żeby ćwiczyć, biegać, mieć czas dla Izy, mieć czas dla samego siebie? Nie szukam poradnika, jak poradzić sobie ze swoim życiem i lękami, bo tego nikt za mnie nie zrobi. Ale chciałbym bardzo wiedzieć, jak Ci się to udaje? Ale tak serio – nie mów, że jako idiota z natury nie zwracasz uwagi na problemy i niebezpieczeństwa, oraz sprzeciw w głowie mówiący, że lepiej teraz zajmij się czymś pożytecznym, zamiast grzebać przy samochodzie. Jak nauczyłeś się czerpać siły do działania? Bo ja zauważyłem, że jak jestem pod ścianą, to umiem spiąć dupę i ogarnąć co trzeba, żeby było dobrze. A jak jest OK, to jedyne czego chcę ostatnio, to wyciągnąć się na kanapie, obejrzeć jakiś mecz i od czasu do czasu się zdrzemnąć.
Przede wszystkim nie myśl o życiu jak o czymś co wymaga od Ciebie spinania dupy. Jeśli tak postrzegasz swoje marzenia, pasje i aspiracje to najwyraźniej gdzieś się trochę chłopie pogubiłeś ;)
Pokażę Ci taką fajną zabawę – wiem, że nie jest łatwo wprowadzić ją w życie, ale jestem pewien, że jeśli tylko spróbujesz to naprawdę nie będziesz żałował ;)
Może to wydawać Ci się głupie ale po prostu to zrób – będzie Cię to kosztowało góra pół godziny, a być może odmieni trochę Twoje życie i da Ci trochę nowej motywacji do działania.
Weź duży słoik (taki, do którego wciśniesz bez problemu rękę). Kup żółte karteczki post-it (ale takie bez kleju) , weź kilkanaście i potnij każdą na 3 paski.
Teraz siądź i zapisz na każdej jakąś rzecz, którąś zawsze chciałeś zrobić, ale coś Cię przed tym powstrzymywało.
Co ważne- nie wpisuj tam rzeczy typu „Pojechać dookoła świata” czy nawet „Kupić Hondę CRX”.
Zapisz tam jakieś drobiazgi, których wykonanie nie będzie wymagało dużych pieniędzy czy zaangażowania – chodzi o to, żeby były to rzeczy, które jesteś w zasadzie w stanie zrobić od ręki.
Przykładowo:
– przebiec 5 kilometrów bez zatrzymywania się
– obejrzeć zachód słońca przy kawałkach Lighthouse Family.
– pójść do teatru
– obejrzeć wspólnie film „Hook” w bazie zrobionej z kocy i poduszek
– zrobić żonie niedzielne śniadanie do łóżka
– kupić wejściówkę na siłownię i porozmawiać z trenerem
– napisać własny wiersz
– zrobić kolację dla przyjaciół
Kiedy zapełnisz już karteczki, poskładaj je w kwadraciki i wrzuć do słoika.
A potem raz w tygodniu, na przykład w piątek losuj jedną z nich i zrób wszystko, żeby zrealizować tą rzecz do kolejnego losowania.
Wierz mi lub nie, ale to pozwala zupełnie inaczej spojrzeć na temat chcenia i niechcenia – po prostu szybko zauważysz, że te wszystkie rzeczy wcale nie wymagają od Ciebie wysiłku. Wręcz przeciwnie – tak ładują akumulatory, że nie chcesz nawet myśleć o siedzeniu na kanapie.
Najtrudniej jest po prostu zacząć żyć. Potem idzie już z górki.
Pomysł mnie zaintrygował, słoik już mam przygotowany. Teraz dałem sobie jeden dzień na wymyślenie parunastu małych, fajnych zadań i jak coś wymyślę, to od razu zapisuję. Losowanie mam ustawione jak w Lotto – na środę :) Przyłapałem się na tym, że już się zastanawiam, co wyciągnę.
Czy Ty działasz w ten sam sposób? Rozkładasz jakiś temat do ogarnięcia na małe zadania i idziesz od jednego do drugiego? Organizacji prawdopodobnie nauczyłeś się już wcześniej, ja jeszcze mam z tym problem i często wydaje mi się, że dzień jest za krótki.
Ja po prostu przestałem myśleć o takich sprawach jak o zadaniach czy obowiązkach, które cokolwiek mnie kosztują (czas, trud czy cokolwiek innego) – tego właśnie ma Cię nauczyć trik ze słoikiem (z doświadczenia wiem, że najtrudniej zmotywować się do pierwszego kroku – potem idzie już z górki ;)).
Realizując zadania spróbuj zrozumieć, że to wszystko co zapiszesz na kartkach wcale nie będzie kosztowało Cię więcej niż pierdzenie w kanapę (a da Ci w cholerę więcej radości i satysfakcji).
Po prostu nie myśl o życiu jak o czymś, do czego musisz się zmuszać.
Wymiana zawieszenia to nie jakiś przytłaczający problem, który muszę rozwiązać tylko okazja, żeby posiedzieć trochę przy samochodzie, nacieszyć się możliwością poużywania narzędzi (w przedszkolu miałem taki zestaw zabawkowych kluczy i plastikowych śrubek – uwielbiałem się nim bawić więc dlaczego dziś miałbym traktować to inaczej niż fajną zabawę?)
Podczas pracy można napić się zimnego piwa, włączyć dobrą muzykę i przy okazji poprawić coś w samochodzie, do którego jutro wsiądę i będę z tego taki dumny.
Taki dumny!
Robiąc coś, zbuduj sobie nastrój. Kup sobie fajną skrzynkę na narzędzia i wyczesane rękawice. Przemyśl kroki działania i rozłóż sobie potrzebne narzędzia tak, żeby fajnie wyglądały i wygodnie Ci się po nie sięgało, a nie, żebyś musiał gmerać z frustracją w walizce.
Czuj się dobrze z wszystkim co robisz bo wszystko co robisz jest po prostu fajne :)
Ja zmieniłem sposób myślenia w ten sposób, że teraz, gdy czeka mnie wymiana miski oleju czy malowanie bramy w ogrodzie to nie odczuwam jakiegoś przytłaczającego zniechęcenia i demotywacji.
Ja nie mogę się doczekać, aż będę mógł zrobić to czy tamto bo w głowie widzę już efekt swojej pracy. Rozkminiam pomysły jak to najlepiej rozegrać. Wyobrażam sobie radość Izy kiedy wróci z pracy i zobaczy swój nowy, piękny płot.
Życie jest fajne, więc po prostu żyj. Korzystaj z niego ile się da bo drugiego nikt Ci nie da.
OK, rozumiem Twój punkt widzenia. I tak sobie analizując zastanawiam się jeszcze nad jednym – a co robisz, gdy coś zwyczajnie spieprzysz? Miałeś pomysł, jakoś tam chciałeś go zrealizować, a wyszła kupa. Jak sobie z tym radzisz?
Myślę, że prawdopodobieństwo/obawa przed porażką może skutecznie hamować chęć do działania. Inna sprawa, że z biegiem czasu i doświadczeniem, sytuacji w których coś można spieprzyć jest trochę mniej :)
Ja po prostu mam świadomość, że nie jestem Johnem McClain i od moich decyzji nie zależy życie setek osób czy losy wszechświata. Wybierz jakąś rzecz, co do której masz takie obawy – że nie podołasz, że coś spierdolisz etc.
A potem zastanów się, co tak naprawdę grozi Ci jeśli wszystko, ale to już totalnie wszystko pójdzie nie tak.
I zastanów się czy będzie to miało w ogóle jakieś znaczenie za dwa czy pięć lat.
Kiedy brałem się za remont escorta (podłużnice, silnik itd), praktycznie nie spałem po nocach z obawy, że coś spierdolę i będę mógł co najwyżej oddać go na złom. A co jeśli coś pomylę przy spawaniu i schrzanię geometrię budy? A co jeśli ten silnik nie będzie się dał odpalić na tej wiązce? Setki zagrożeń.
A potem pomyślałem sobie, że to przecież tylko mój Ford Escort więc nawet jeśli dam dupy to w najgorszym wypadku kupię sobie drugie nadwozie i coś poprzekładam. Albo nawet stracę te 2-3 tysiące i sprzedam go na części.
Przecież świat się od tego nie zawali.
Za pół roku odłożę parę złotych i kupię sobie drugiego. Albo Mazdę MX-5.
Najważniejsze to mieć świadomość, że Twoje porażki Cię nie zabiją. Jeśli ucząc się kłaść płytki położysz coś krzywo, to wierz mi lub nie ale za rok będziesz się z tego śmiał.
Krzywo położona fuga na podłodze nie urwie Ci nogi jak jakaś mina przeciwpiechotna.
A przy kolejnym remoncie po prostu to poprawisz ;)
Jak to mówią, co Cię nie zabije, to Cię wzmocni :)
Wierz mi lub nie, ale tym wpisem i odpowiedziami bardzo mnie wzmocniłeś.
Dzięki.
Postanowiłem trochę Cię przypilnować (nie ma to jak trochę oficjalnej presji) -jak Ci idzie z tym losowaniem ? :)
Jak na razie dobrze :) W ostatnią środę miałem kolejne losowanie. Właściwie zrealizowałem je już w czwartek, ale stwierdziłem, że to było zbyt proste… i realizuję je jeszcze raz, w inny sposób :)
Wracam tu dzisiejszej nocy, po wysłaniu do Ciebie maila o chęci zakupu BMW e46 :) Pomyśleć, że minęły już dwa lata od tego wpisu… i od moich rozterek. A wiesz co jest najlepsze? Że teraz jest zdecydowanie lepiej, niż było. Inna praca, świetny zespół z którym pracuję, no i sporo więcej doświadczenia życiowego. Tak szczerze, to czytając Twoje odpowiedzi dziś, jeszcze raz – widzę, jak mądre to były odpowiedzi. Jestem dumny z tego, że dotarłem do tego samego momentu, co Ty te dwa lata temu – teraz bardziej rozumiem, co chciałeś mi przekazać. I dziwię się sam sobie… przecież to było AŻ TAK PROSTE. Przestać się zmuszać do życia, a zacząć żyć. A co z motywacją? Ano lepiej, panie, lepiej – wprowadziłem zasadę 5 sekund oraz PKP – w efekcie schudłem już 5kg, regularnie ćwiczę, zdrowiej się odżywiam… i chcę BMW :) Czyli też dobrze – bo dostałem lekkiego pierdolca :)
Dzięki Tommy. Raz jeszcze.
Fajny blog :)
Bardzo ciekawy wpis. Więcej takich blogów :)
Wiele osób właśnie przez to, że boją się porażki w ogóle nie podejmuje wyzwań w swoim życiu. Podobnie w biznesie. Na Zachodzie jest to normą, że musisz ponieść kilka czy kilkanaście niepowodzeń żeby w końcu coś się udało i takie małe klęski są tam zupełnie inaczej traktowane.
Chyba najlepszy Twój tekst Bro!
Bardzo ciekawy tekst i super blog, pozdro! ;)
Kto nie ryzykuje ten nie odnosi sukcesu. Ludzie często chcą mieć ciepłą posadkę i być szaraczkami w tym świecie zamiast uczynić ze swojego życia coś wyjątkowego.. Pamiętajcie! Zycie jest tylko jedno ;)
Kto nie ryzykuje ten nie odnosi sukcesu. Ludzie często chcą mieć ciepłą posadkę i być szaraczkami w tym świecie zamiast uczynić ze swojego życia coś wyjątkowego.. Pamiętajcie! Zycie jest tylko jedno ;)
Pamiętam czasy spędzone przed konsolą przy Gran Turismo 2 . Dużo czasu spędziłem przy tym tytule :)
Ja obecnie gram w Gran Turismo 5! :)