Zastanawialiście się kiedyś co by było, gdyby jeden dzień z Waszej przeszłości potoczył się nieco inaczej? Gdybyście wtedy skręcili w lewo zamiast w prawo? Albo gdybyście zamiast siedzieć z pochyloną głową i oglądać własne buty zebrali się w sobie i odezwali się gdy wymagała tego sytuacja?

Jak wtedy wyglądałoby Wasze życie? Czy teraz siedzielibyście przed komputerem i czytali jakiś bezsensowny blog tworzony przez debila, który nie potrafi nawet zaprogramować pralki? A może dziś byście nie żyli? Albo byli właśnie na stażu firmowym w Chinach i zajadali się ryżem w jakiejś eleganckiej knajpie w towarzystwie odzianych na czarno specjalistów od klejenia trampek? Albo siedzielibyście na łące w Afryce w towarzystwie ekipy filmowej i oglądali lwiątka bawiące się przy zachódzie słońca?

Pomyślcie ile to możliwości. Ile zderzeń czasu, miejsc i sytuacji.
Ile złożonych zależności.

Jeden Wasz ruch i każda kulka zaczyna toczyć się w inną stronę. Nie da się przewidzieć w co uderzy, gdzie wpadnie i jakie zdarzenia to spowoduje. A potem uderza w kolejne kulki, a te w kolejne. Wystarczy, że uderzycie ciut słabiej, a niektóre z nich nigdy nie zostaną poruszone. Inne – wręcz przeciwnie.

Tak naprawdę wystarczyłoby, abyście wtedy nie spóźnili się na ten autobus, a Wasze życie mogłoby wyglądać zupełnie inaczej… Może kogoś byście w nim poznali? Może zmienilibyście plany i wysiedli gdzieś wcześniej, a potem przechodząc obok jakiegoś biura podróży zobaczyli ofertę pracy? A może wręcz przeciwnie – nie poznalibyście kogoś, przez kogo Wasze życie potoczyło się tak a nie inaczej?

Zbliżają się święta.

Zbliża się nowy rok, zbliżają się moje kolejne urodziny, zbliżają się „Bliźniacy” z DeVito oraz Arnoldem no i zbliża się dziesiąty (przynajmniej to ostatnie to powód do radości).

Tak – grudzień to idealny okres, żeby poznęcać się trochę nad sobą i powytykać sobie wszystkie te nietrafione decyzje i niewykorzystane szanse. Te nie kliknięte „Kup teraz”, które sekundę później kliknął ktoś inny, te dziewczyny w autobusie, do których nigdy nie odważyliśmy się odezwać i imprezy na które nie wybraliśmy się z czystego lenistwa i obawy o stan konta.

Zarzucone marzenia, nieosiągnięte cele i świadomość, że gdybym wtedy powiesił ten worek treningowy w garażu, to teraz wyglądałbym jak murzyn z reklamy Old Spice, a nie jak Twój facet reklamy Old Spice.

I może nawet pachniałbym jak on.

No więc znęcam się sromotnie i epitetów sobie nie żałuję, a i tak z każdą kolejną mięsistą obelgą nie mogę poczuć tego wewnętrznego żalu i poczucia zawodu. Próbuję, ale nawet to mi specjalnie nie wychodzi. Mam świadomość tego, że jestem zaawansowanym idiotą. Że jestem niekonsekwentny, leniwy i nie znam języka francuskiego, którego onegdaj się uczyłem. Że nie ukończyłem tego kierunku studiów i, że mógłbym osiągnąć w życiu coś więcej. Że mógłbym zdobyć Mount Everest, albo być dziś Mistrzem Europy w bekaniu.

Być dziś gdzieś dalej.

Mieć więcej pieniędzy.

Wiedzieć więcej i więcej zobaczyć.

Mam świadomość, że moi znajomi – osoby „ze szkolnej ławy” zasypują fejsbuki swoimi zdjęciami w egzotycznych miejscach, w swoich nowych domach i ze swoimi dziećmi. Byli takimi samymi ludźmi jak ja – słuchali tej samej muzyki, siedzieli na tej samej ławce przed szkołą i podobnie jak ja mieli spodnie posiadające dwie nogawki.

A teraz spójrzcie.

Siedzą w swoich nowych domach, gdzieś nad morzem, pracują w Hong Kongu albo zdobywają puchary w jakiś sztukach walki, przy których wysiadają nawet żółwie ninja.

Ci sami ludzie, którzy parę lat temu jedli wraz ze mną na przerwie bułkę z szynką ze szkolnego sklepiku.

A ja?

Dochodzę do wniosku, że przy tych wszystkich podróżnikach i businessmanach ja wyglądam jak ziemniak w koszu egzotycznych owoców. Jak setka wódki w menu z drinkami jakiegoś tropikalnego baru na końcu świata… A najgorsze jest to, że nie odczuwam jakiejś wewnętrznej potrzeby dorównania temu wszystkiemu. Powiedzenia „to teraz ja Wam pokażę na co mnie stać” i wrzucenia na naszą klasę kilku spreparowanych w photoshopie zdjęć z fikcyjnej wycieczki do Indii czy pucharu z zawodów na najbardziej zajebiste spodnie w kratkę.

Czy zatem jestem przegranym? Nieambitnym?

Po części pewnie tak. Ale z drugiej strony jak można definiować ambicję, skoro każdy człowiek stawia przed sobą zupełnie inne cele? Czy ktoś jest nieambitny jeśli dąży do rzeczy innych niż większość jego znajomych? Do czegoś mniej spektakularnego niż kupno lepszego samochodu, większego telewizora i ładniejszego mieszkania?

Zauważcie jak wąsko postrzegane jest pojęcie ambicji. Jak materialnie.

Kiedyś ktoś mądry powiedział, że „Z upływem lat marzenia powinny stawać się planami do zrealizowania, ale nigdy odwrotnie”.

Nie wiem dlaczego, ale wizja spełnienia ambicji przez jakieś materialne przedmioty nie do końca do mnie przemawia. Owszem – spora część rzeczy, które chciałbym w życiu zrobić nie jest możliwa bez pieniędzy, jednak to nie one są tutaj celem, a jedynie sposobem jego osiągnięcia. Zawsze marzył mi się duży garaż z kominkiem, kanapą, lodówką i plazmą na ścianie. Miejscem do serwisowania samochodu i do imprezowania ze znajomymi pomagającymi poprawić w nim to i owo.

Pomyślcie jakie to fajne – wymieniacie silnik w samochodzie w wypełnionym ciepłym blaskiem kominka garażu, a obok Was na kanapie kilku znajomych walczy o tytuł największego konsolowego zabijaki. Popijacie sobie piwo, siadacie na chwilę w fotelu aby odsapnąć i oglądacie ze spokojem stare zdjęcia z wyścigów zawieszone w błyszczących antyramach.

Chciałbym też aby kiedyś to odbudowywanie starszych, niedocenianych często samochodów było nie tylko sposobem na nudę, ale i sposobem na życie.

Mam również w planach kandydowanie na Prezydenta. Nie po to, żeby wygrać, bo mam świadomość, że nawet kiedy będę miał te 35 lat to i tak nie będę wyglądał na tyle mądrze żaby ktokolwiek na mnie zagłosował ale po prostu po to, żeby móc kiedyś powiedzieć „tak – kiedyś walczyłem o fotel Prezydenta”. Ot tak. Za niedługo chcę wziąć udział w maratonie i wystartować w rundzie wyścigów górskich. Chciałbym napisać artykuł, który będzie opublikowany w normalnej, pierwszoligowej gazecie. Takiej, którą powieszę w antyramie i będę patrzył na nią każdego dnia z poczuciem osiągniętego sukcesu.

Spełnionego marzenia.
Mam też zamiar przejechać moim odbudowywanym od dłuższego czasu BWM pełne okrążenie północnej pętli Nurburgringu i odbyć wiosną podróż do Davos przez kręte Alpejskie serpentyny.

A czy na spotkaniu klasowym „po latach” będę mógł pochwalić się nowym Audi A8 i ciuchami od Armaniego?

Z pewnością nie.

Ale jakoś specjalnie mnie to nie martwi. Może dlatego, że takie rzeczy po prostu do mnie nie pasują. Albo też dlatego, że to ja nie pasuję do nich.

Bycie setką wódki wcale nie jest takie złe.

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *