Jak dziś pamiętam dzień, w którym postanowiłem po raz pierwszy samodzielnie wymienić olej w moim Fordzie Fiesta XR2i. Czynność z pozoru niezwykle prosta, niewymagająca żadnych specjalnych zdolności, narzędzi, czarnego pasa w karate czy znajomości Piaska.

Zwyczajne odkręcenie zaworka i wylanie z silnika odrobiny płynu – w porównaniu do wymiany rozrządu czynność bezstresowa i przyjemna jak oglądanie opalonych dziewczyn grających w siatkówkę plażową.

Ale jak się później okazało, nic nie jest proste jeśli podchodzi się do tematu z nieskrywaną ignorancją… Ale po kolei – w markecie na drugim końcu miasta kupiłem piękny, szary pojemnik pełen bursztynowego płynu o klasie lepkości 10W40 sygnowanego przez firmę Mobil 1 (warto nadmienić, że cena tego pojemnika przewyższała wartość silnika, który miałem pod maską). No więc po powrocie ze sklepu niewiele myśląc wstawiłem samochód na podnośnik, przygotowałem pojemnik na zużyty olej i zabrałem się za odkręcanie śrubki spustowej w misce olejowej.

Tak naprawdę oceniając historię serwisową tego auta spodziewałem się, że aby wylać stary olej (który pewnie był tam od nowości) będę musiał zdemontować całą miskę olejową, a następnie wydłubać go z pomiędzy korbowodów przy pomocy widelca.

Nie było jednak tak źle.
A w zasadzie to było, ale z innego powodu.

Otóż w tej całej serwisowej euforii nie pomyślałem o tym, że olej w silniku, który jeszcze kilka minut wcześniej teleportował starą wyścigówkę przez całe miasto z nieprzepisowymi prędkościami może być – jakby to ująć, „nieco ciepły”.

A więc kiedy ta czarna rozgrzana do tysiąca stu stopni maź pełna gorących kawałków panewek i pierścieni wylała się na moje ręce odruchowo wypuściłem z rąk klucz, który oczywiście zgodnie z przewidywaniami wpadł wprost do miski. Podobnie z resztą jak śrubka spustowa i kawałki płonącego mięsa, które chwilę wcześniej były moimi palcami.

Dodatkowo starając się ratować to co zostało z moich dłoni uderzyłem w miskę przez co połowa oleju rozbryzgała się pod samochodem tworząc coś na kształt makiety zatoki meksykańskiej po ingerencji koncernu BP.

Doszedłem do wniosku, że jeśli to ma być dopiero początek tej „prostej wymiany oleju” to do końca całej operacji mam marne szanse na przeżycie, albo przynajmniej na to, że kiedyś będę mógł mieć potomstwo…

Nie ugiąłem się jednak i postanowiłem swoje dzieło doprowadzić do końca.  Kolejnym krokiem było zatem odkręcenie filtra oleju – poszło mi całkiem nieźle co zdecydowanie nie spodobało się sąsiadom, którzy po serii moich krzyków i turlaniu się po placu w celu ugaszenia płonących rąk tłumnie zgromadzili się w oknach ze swoimi rodzinami, kamerami HD i zapasem popcornu.

Bez problemu zamontowałem nowy filtr, a stary trafił do śmietnika razem z trzecią już butelką piwa i kolejnym opakowaniem po batonie Horalky. W zasadzie najtrudniejszą część pracy miałem już za sobą – teraz pozostało mi już tylko wlanie świeżego oleju i sprawdzenie jego poziomu.

I tutaj jedna, bardzo ważna uwaga i zarazem przestroga dlaczego lepiej nie wymieniać oleju kiedy jest się niewyspanym, a wcześniej wypiło się trzy piwa:

Otóż korek spustowy należy wkręcić do miski olejowej PRZED wlaniem nowego oleju do silnika*
Odwrotna kolejność sprawdza się tylko w sytuacji kiedy do silnika wlewacie olej Orlen Lubro, bo ten jest tak gęsty, że konieczne jest wpychanie go patykiem w otwór w pokrywie zaworów.

Oczywiście cały nowy olej trafił do pojemnika z tym stary, a na dokładkę całość się przelała i powiększyła jeszcze tę katastrofę ekologiczną na moim podjeździe. Musiałem zabrać drugi samochód i gnać po kolejny pojemnik oleju, a potem dłubać kombinerkami w misce z olejem w poszukiwaniu korka spustowego i klucza , który wpadł tam godzinę wcześniej. Pamiętam, że w tamtym momencie uświadomiłem sobie dlaczego niektórzy wolą po prostu zostawić samochód na pół godziny w warsztacie i zapłacić te 150zł.

Szczególnie Ci, dla których klucz oczkowy jest narzędziem równie zagadkowym co panel sterowania pralki.

Teraz na szczęście poszło mi już lepiej. Mam jednak nauczkę – nigdy więcej nie biorę się za jakiekolwiek naprawy jeśli jestem rozkojarzony. Oznaczałoby to jednak, że nie mogę zbliżać się do samochodu przez jakieś 340 dni w roku. To nie jest dobre.

Więc po prostu idę znowu coś zepsuć.

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *