Ponieważ wspólnie z Izą postanowiliśmy postawić w końcu w ogródku drewnianą altanę, o której od dawna myśleliśmy, od kilku dni pracuję po godzinach jako wyspecjalizowany górnik-alpinista. Chodzi o to, że aby móc ułożyć fundament pod belki, muszę najpierw wypoziomować opadający ku tylnej części działki teren.
A to mówiąc krótko oznacza kopanie.
Dużo kopania.
Jak na razie wywiozłem ponad pięćdziesiąt taczek pełnych ziemi i dżdżownic, w wyniku czego mam na drugim końcu działki coś w rodzaju Małego Modelarza – edycja „Kopiec Kościuszki” w skali 1:1. Jak tak dalej pójdzie to postawię na jego szczycie pomnik Mariusza Pudzianowskiego stojącego z rozłożonymi rękami i będę pobierał opłaty za wstęp od mieszkających w okolicy emerytów i rencistów.
W planie jest nawet wyciąg krzesełkowy i całodobowy stok narciarski, ale to dopiero kiedy wykopię jeszcze dziurę pod palenisko i grilla z huśtawką.
Co więcej – kiedy Marian, uważający się za króla wszelkich dziur i podkopów zobaczył jaki krater odpierdzieliłem, natychmiast wpadł w kompleksy i skrajną psią depresję:
Jedno wielkie psie nieszczęście. Przez cały wieczór nie chciał wyjść spod stołu.
I teraz tak – ponieważ specjalista od altan, który ma postawić to drewniane cudo pojawi się u nas lada dzień, musiałem zacisnąć nieco poślady i przyspieszyć z pracami ziemnymi. Dlatego też zatrudniłem do pomocy mojego wielkiego czerwonego przyjaciela znanego Wam bliżej jako Wielki czerwony Homar. W końcu mając pod ręką kogoś, kto posiada predyspozycje do jazdy taczkami mogłem całą swoją uwagę i energię skupić na kopaniu dziury przez co praca powinna iść mi znacznie szybciej.
Tak mi się przynajmniej wydawało.
Bo tak – kiedy tylko Homar zabrał pierwsze napełnione ziemią taczki i udał się z nimi w kierunku widniejącego na horyzoncie kopca, odniosłem wrażenie, że to pierwszy na świecie stawonóg z zespołem Tourette’a. Żeby było jasne, przez ostatnie dwa dni trochę padało więc zarówno sam kopiec jak i cały okoliczny teren były cholernie śliskie. To jednak raczej normalne – szczególnie jeśli chodzi o kopiec, który jest przecież w całości usypany ze świeżutkiego, mięciutkiego błota.
O co jednak chodzi z tym Tourettem – kiedy tylko Homar H. zbliżył się do skarpy i zaczął się na nią wdrapywać z załadowanymi taczkami, do moich uszu (i nie tylko moich bo jak podejrzewam te wrzaski było słychać jeszcze na drugim końcu miasta) dotarła ekspresyjna, przesycona emocjami wiązanka polskiej łaciny, która po chwili przeszła w zadziorne, nieco stłumione bulgotanie.
Co się po chwili okazało… Najpierw H klął na błotnistą, wyślizganą ścieżkę prowadzącą na szczyt mojego zajebistego kopca kreta, a następnie – gdy poślizgnął się już i zupełnie stracił równowagę, postanowił za wszelką cenę nie puszczać rękami taczek przez co impet uderzenia o ziemię w całości wyhamował wyłącznie za pomocą własnej twarzy.
Kiedy więc podszedłem bliżej żeby zobaczyć co też się tam na moim Mount Błotoreście wyrabia zobaczyłem wbitego twarzą w ziemię Homara przygniecionego do ziemi taczkami i jeszcze większej ilością błota niż to, które miał wtedy w zębach.
Normalnie rzuciłbym się na ratunek, ponieważ jednak byłem zbyt zajęty tarzaniem się po ziemi i sikaniem po nogach ze śmiechu ograniczyłem się tylko do wyrażenia swojej aprobaty dla jego poświęcenia za pomocą wycedzonych przez łzy słów „Homar, ty debilu”.
Kiedy po mniej więcej godzinie doszedłem do siebie (i H również choć jak podejrzewam, wydobycie z uszu i nosa resztek ziemi zajmie mu jeszcze przynajmniej z tydzień) udało nam się w końcu dokończyć ten wykop. Postanowiliśmy wykorzystać też fakt, że obaj wyglądaliśmy jakbyśmy właśnie wrócili z przystanku Woodstock i przesadzić jeszcze tuję kolidującą z mającym powstać w narożniku działki domkiem narzędziowym.
Operacja z pozoru banalna, ale jeśli uświadomicie sobie, że ja przestałem rozwijać się umysłowo w wieku około sześciu lat, a H pod względem pojemności mózgu jest bardzo bliskim krewnym ślimaka winniczka to dość szybko zorientujecie się, że to co wyrabiał momentami Monty Python to wcale nie najwyższy wymiar absurdu.
Nadal nie mogę wyjść z podziwu, że udało nam się wsadzić tę tuję odpowiednią stroną do góry.
Dlaczego jednak poruszam w ogóle ten temat – nie wiem czy wy również tak macie, ale za każdym razem kiedy nie robię czegoś w absolutnej samotności, towarzyszy mi takie niespecjalnie przyjemne poczucie, że nie do końca nad wszystkim panuję.
Większość napraw czy zadań zawsze wykonuję samodzielnie. W wypadku mojej granatowej Fiesty, pomimo, że nie dysponowałem wciągarką, wolałem wyrywać silnik spod maski gołymi rękami niż poprosić o pomoc kogoś, kto mógłby zrobić to nie do końca tak jak to sobie wymarzyłem.
Mam tak zawsze.
Kiedy zacząłem kopać tę dziurę samodzielnie mogłem co kilka taczek ziemi na chwilę przystopować i dokładnie przemyśleć dalsze posunięcia. Gdzie wyznaczyć poziom, w którą stronę kopać, gdzie najlepiej umiejscowić wjazd…
Nawet naprzemiennie wbijając w ziemię tę cholerną łopatę przez cały czas rozmyślałem nad całością projektu – miejscami ułożenia bloczków, wysokością prowadzenia belek podłogi i tak dalej. Tym samym z każdą kolejną szuflą ziemi mój plan działania stawał się coraz bardziej klarowny i doskonały.
Kiedy zaś pojawił się Homar i zaczął zadawać sobie ból i cierpienie na te wszystkie rubaszne i przekomiczne sposoby, tyle czasu poświęcałem na próby nie umarcia z powodu spowodowanego histerycznym śmiechem skrętu wnętrzności, że co rusz przyłapywałem się na tym, że zaczynałem robić coś kompletnie bez sensu. Kopać za głęboko, wywozić ziemię pomimo, że będzie mi potrzebna do wypełnienia jakiegoś dołka i tak dalej.
Praca w grupie odmóżdża.
Zawsze uważałem się za samotnika ale fakt, że wolałbym poświęcić na coś kilka razy więcej czasu i energii tylko po to, żeby móc zrobić to samemu jest wysoce niepokojący.
Jeśli więc uważacie, że nie jesteście w stanie poradzić sobie z czymś samemu to najprawdopodobniej nie współpracowaliście jeszcze z upośledzonym umysłowo Homarem…
Kto nie pracował z panem H nigdy nie zrozumie. Hahaha, juz sobie wyobrażam jego minę podczas lądowania i twoją reakcję. Pozdro Tommy.
Mam mieszane uczucia. Spodziewałem się, że do robót ziemnych zbudujesz koparkoładowarkę na podzespołach Ursusa, Fiata 126p i Syreny, a ziemię wywieziesz Polonezem Truckiem przerobionym na wywrotkę ;D
Tommy, a zgłosiłeś budowę tego do starostwa (czy tam urzędu miasta)? Żeby żaden życzliwiec Cię nie podwalił do nadzoru budowlanego, że robisz sobie samowolkę…
W przypadku altanek i domków gospodarczych mniejszych niż 25m2 (a ostatnio powiększyli chyba do 35) nie potrzeba ;)
Micky – wszystko zgłoszone (byś widział jaką Iza odpierdzieliła wypasioną mapkę).
Bio – to o czym mówisz dotyczy pozwolenia na budowę. Zgłosić altankę czy domek i tak musisz ;}
e – na działce nie musiałem, ale one rządzą się innymi prawami :D
Tak mi się przypomniało: Co zrobi robotnik, gdy złamie mu się łopata? Oprze się o betoniarkę :)
Mnie się przypomniał inny zasłyszany wiele lat temu na praktykach:
Przychodzi szef na budowę na wejściu drze ryja:
– ku***, ile razy mam mówić, że w pracy nie pijemy do chu**!
– a co, że ktoś tu k**** niby pracuje?
Tommy – Ziemia 1:0 !
Piękną masz altankę. Serio. Piękniusią i idealną na
Ale moja jest pod jednym względem lepsza: konstrukcja taty i wujka pozwala na to, by owinąć stretchem dwie ścianki i zimą spokojnie parkować jak w garażu. #multitaskowaaltana
Gdyby Iza zorientowała się, że wrzuciłem do niej kilka silników i komplet ściągaczy to jestem pewien, że nie dożyłbym następnego ranka ;}