Kiedy patrzę na swoje życie z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że przypominam chyba trochę takiego średnio rozgarniętego pokemona. Nie mieszkam co prawda w kulce analnej, a jedyny atak specjalny z wykorzystaniem prądu jaki mi się jak dotąd udał miał miejsce kiedy naprawiałem akurat lampę w łazience (poza tym był on raczej mało skuteczny, bo poza tym, że zapaliły mi się włosy w uszach, obrażenia odniósł tylko mój pies, na którego to spierdzieliłem się w stanie szoku pourazowego z chybotliwego taboretu).
Dlaczego więc uważam się za pokemona? Przede wszystkim jak zapewne już zauważyliście, przypominam trochę owoc miłości mrówkojada i fotokopiarki. Czasami wydaję też dziwne dźwięki i co najważniejsze – podobnie jak pokemon w jakiś tam sposób, bardziej bądź mniej zauważalnie sobie ewoluuję – praktycznie każdego dnia, budząc się rano zauważam jakieś bardziej bądź mniej istotne zmiany w moim sposobie postrzegania świata.
Co jednak ciekawe – z reguły to nie otaczający mnie świat ulega zmianie. Zmienia się po prostu sposób w jaki ja na niego patrzę.
Z resztą, zauważyliście już na pewno, że jestem człowiekiem bardzo sentymentalnym. Z czułością wspominam lata, które już upłynęły i często wracam myślami do ważnych momentów w swoim życiu. Do przełomowych decyzji, znajomych miejsc, bliskich mi osób czy dajmy na to – batoników kuku-ruku i furgonetek Family Frost. Czasem też, idąc ulicą zdarza mi się poczuć jakiś charakterystyczny zapach, który w ułamku sekundy stawia mi przed oczami mający swój czas dobre 20 lat temu dzień.
Jak podejrzewam wyglądam wtedy jakby znowu tu i ówdzie pogilał mnie prąd.
Idę sobie ulicą i nagle dociera do mnie zapach kwiatów akacji, woń żywicy, którą wiatr przyniósł wprost ze starego zagajnika czy też uzależniający zapach lepiku, którym grupka Andrzejów posiadających kwalifikacje w postaci wąsów oraz reklamówki pełnej ciepłego piwa uszczelnia właśnie zmęczony życiem dach stojącego na rogu domu.
I nagle BUM!
Jak za sprawą magii staję się znów tym pokracznym, nieco przygłupim trzynastolatkiem. Stoję jak żywy na dachu naszego garażu i pomagam układać dziadkowi łatę z kupionej dzień wcześniej papy, którą to wspólnie przywieźliśmy jego białym, cuchnącym benzyną i naftą maluchem. Boże… Kiedy to ja ostatni raz wracałem myślami do mojego dziadka? Z 8 lat temu?
A jednak nie wiedzieć czemu tu i teraz przeżywam na nowo dokładnie tę samą, konkretną chwilę.
Do czego jednak zmierzam – nie wiem czy macie podobnie ale ja bardzo często zniechęcam się do czegoś tylko dlatego, że wydaje mi się to przesadnie skomplikowane. Myślę o tym co chciałbym zrobić lub osiągnąć, a w efekcie przed oczami pojawiają mi się setki zadań i wyzwań, które muszę kolejno zrealizować żeby mi się to udało.
W efekcie więc macham na to ręką i mówię sobie coś w stylu „za dużo pierdolenia – lepiej poharatam w smoki na xboxie”.
Przykład z wczoraj – jak już kiedyś wspominałem, zawsze chciałem mieć w ogródku przylegający do domu taras. Wiecie – kilka metrów kwadratowych, jakaś dająca odrobinę cienia pergola, wejście na zieloną trawkę i trochę kolorowych roślinek, których nazw pomimo usilnych starań nie potrafię nawet przeczytać z etykietek nie robiąc przy tym z siebie kompletnego idioty. Tak naprawdę to nie odróżniam nawet bratka od pelargonii (o ile obie te rzeczy to kwiatki bo nawet teraz nie jestem tego do końca pewien).
Dlatego też w ogrodniczym na rogu, zamiast przekombinowywać łacinę mówię zawsze coś w stylu „ze dwa te fioletowe poproszę”.
Wracając jednak do tarasu. Z pozoru zadanie nie wydaje się szczególnie trudne. Przecież to tylko kawałek utwardzonego podłoża – sprawa na jedno, dwa popołudnia jak mogłoby się wydawać. Kiedy jednak chciałbym zabrać się za jego wykonanie to okazuje się, że jest to nieco bardziej skomplikowane niż początkowo zakładałem.
No bo tak – wedle moich wyobrażeń budowa tarasu ogranicza się z grubsza do wykopania dziury, a potem wypełnienia jej czymś twardszym niż znajdująca się tam wcześniej ziemia.
Z pozoru banał – przyznajcie sami.
Zobaczcie jednak co dzieje się kiedy przyjrzy się technologii wykonania nieco bardziej dokładnie… Po pierwsze, jeszcze przed rozpoczęciem prac muszę kupić naprawdę dużo puszek taniego piwa, które następnie położę na słońcu i będę później sukcesywnie z euforią (wynikającą z zakodowanej w genach reakcji na pstryknięcia zawleczki) i zarazem obrzydzeniem (bo ciepłe) popijał.
Poza tym muszę zawczasu wytyczyć i przygotować dookoła odwodnienia, tak, żeby spływająca z kostki woda nie tworzyła mi na trawniku naturalnego jeziora. To jednak pewien problem bo z powodu pochylenia działki taras ma się znajdować minimalnie poniżej zlokalizowanej nieopodal studzienki, do której podpięte są dreny odwadniające leżącą wyżej altanę. Tak więc jeśli chciałbym podpiąć do niej nowy drenaż to rury musiałyby znajdować się na powierzchni ziemi – w przeciwnym wypadku woda musiałaby płynąć nimi pod górkę.
A po niewolniczej pracy przy drenowaniu altany o kopaniu nowej studzienki i podłączaniu jej do linii po drugiej stronie domu to ja nie chcę nawet przelotnie myśleć…
Kolejny problem to zaś instalacja elektryczna.
Ponieważ bardzo chciałbym mieć na tarasie lampy, które mogłyby powodować efektowne spięcia po tym jak zalałaby je woda z ułożonego pod górkę drenażu, muszę zorganizować dla nich zawczasu zasilanie. Najlepszym miejscem do ich podłączenia wydaje się skrzynka bezpieczników w piwnicy – ta jednak znajduje się po drugiej stronie domu, za podwójną linią zasieków z drenaży, paroma krawężnikami i sporą połacią chodnika.
Tak więc jeśli chcę mieć na tarasie zalane wodą lampy, z pomocą których raz w miesiącu będę pozbywał się niechcianego owłosienia w uszach, muszę przekopać się przez to wszystko, rozebrać okalający dom chodnik, a następnie przewiercić się przez gruby na kilometr fundament po to, by położyć 200 metrów kabla ziemnego biegnącego szerokim łukiem przez połowę działki.
Łukiem tak poprowadzonym należy dodać, bym za parę lat zupełnie zapomniał o jego lokalizacji i w efekcie wpierdzielił się w niego glebogryzarką po raz kolejny pozbywając się zbędnego owłosienia – tym razem jak podejrzewam nie tylko w uszach.
Załóżmy jednak, że w wyniku jakiejś boskiej interwencji i ten problem udało mi się rozwiązać. Kolejnym krokiem powinno być, jak mi się zdaje wykopanie i wywiezienie spod tarasu czterech tirów ziemi i w tym wypadku też niespecjalnie wiem co miałbym następnie z nią zrobić.
Postawić sobie na środku ogródka jakiś dwumetrowy kopiec?
A później trzeba jeszcze zamówić kostkę, krawężniki, cement, piasek i kruszywo, ale ponieważ taras ma znajdować się na tyłach domu, ciężarówka, która miałaby je przywieźć musiałaby zrzucić je gdzieś na podjeździe. Trzeba więc przygotować dla nich miejsce, a potem jeszcze jakoś zabezpieczyć to wszystko przez wypłukaniem przez deszcz – i przewieźć taczkami na teren budowy. Na dokładkę cement musiałbym składować w garażu, który przypomina obecnie erotyczny sen miłośnika tetrisa – wejdą tam jeszcze maksymalnie dwa podłużne pudełka, zanim wszystko zawali się pochłaniając przy tym wiele niewinnych ofiar.
W tym mojego psa, który akurat zasłużył sobie na to bo to kawał gnoja i dywersant.
Później trzeba jeszcze ubić piasek i kruszywo za pomocą zagęszczarki, którą również muszę wypożyczyć, przywieźć do domu, modlić się, żeby się nie zepsuła i w końcu odwieźć z powrotem do komisu. Wyobrażacie sobie to wszystko? Tyle pracy dla zasranego kawałka kamienia, na którym mógłbym postawić ten swój kołyszący się stolik ze świeczką na komary?
W pierwszej chwili wszystkiego mi się odechciało – sami przyznajcie, że to masa pracy jak dla jednego człowieka posiadającego tylko dwie lewe ręce i wspólne geny z mieszkającym w pobliskim zoo mrówkojadem.
Ponieważ jednak oprócz śmiesznej twarzy, matka natura wyposażyła mnie również w penisa i zepsuty instynkt samozachowawczy, strasznie pociąga mnie przekonanie o możliwości uporania się we własnym zakresie z tymi wszystkimi trudnościami. Zresztą – wyobraźcie sobie to uczucie, kiedy z kawałka usianego psimi minami poślizgowymi trawnika zacznie wyłaniać się zarys wymarzonego tarasu. Powstaną krawężniki, dół wypełni idealnie ubita warstwa kruszywa, a ja będę mógł wesprzeć się na ubabranej ziemią łopacie i popijając ciepłe piwo pomyśleć sobie, że to wszystko to moje dzieło.
Moje dzieło!
Dzieło, po którym za jakieś 50 lat pewnie będą biegać będą moje wnuki.
A ja będę siedział sobie wtedy na fotelu i pociągał szkocką delektując się myślą, że gdyby nie moja determinacja to wciąż miałbym włosy w uszach.
Tak więc mam pomysł jak zmobilizować się do budowy tego tarasu – w weekend złapię po prostu za łopatę, kupię zapas ciepłego piwa, zapuszczę wąsy i wykopię w ogródku taką naprawdę jebutną dziurę. To powinno mnie zmobilizować bo z reguły po wykonaniu tego pierwszego kroku później idzie już z górki.
Istnieje oczywiście ryzyko, że po wykopaniu dziury nie tknę się jej nawet patykiem przez kolejne dwa miesiące – przez co Iza zamorduje mnie w afekcie jakimś tępym narzędziem za to, że zmasakrowałem tak jej ukochany trawnik.
Znając życie to później mnie w tej dziurze zakopie.
Parę lat pewnie bym tak nie ryzykował ale teraz jestem już pokemon piątego stopnia i znacznie lepiej rozumiem świat.
I co ważniejsze, potrafię znacznie szybciej uciekać…
Nawet się nie zastanawiaj, choć i tak wszyscy wiemy że decyzję już podjąłeś :) Tylko pamiętaj, jak to zwykle bywa przy tego typu budowach sprawa jest rozwojowa. Zanim skończysz taras, w głowie Izy już będzie plan na jego zadaszenie, czy inną ścieżkę na trawniku.
Aha, nie zapomnij zrobić gdzieś w rogu ogrodu jakiegoś miejsca na auto, aby siedząc na tarasie kątem oka napawać się jego widokiem. Nadmiar zieleni to nic dobrego dla zdrowia ;)
Trzymam kciuki!
Nie, żebym to zaplanował (i tej wersji będę się trzymał) ale tak się jakoś dziwnie złożyło, że idealnie na wprost od planowanego tarasu stoi nowy, podwyższony podjazd na Forda, który zbudowałem sobie w ubiegłym roku… ;)
GENIUSZ :D
Tommy!
Zamiast bawić się w roboty ziemne, zrób taras drewniany. Czyli wypoziomowane bloczki betonowe ułożone co 1 metr, na nich kratownica z kantówki np. 10x10cm i na to deski tarasowe. Pomalować odpowiednim impregnatem i gotowe. Mniej pieprzenia z ziemią, piachem, docinaniem obrzeży i kostki. Jeżeli poziom tarasu wypadłby wyżej niż podłoga domu, wtedy dajesz np. 60-80 cm. desek równo z podłogą, a potem schodek. Taki taras jest o wiele bardziej klimatyczny, Zapach drewna, ładniejszy kolor i przyjemnie chodzić boso.
Chodzi mi to również po głowie (choć pod taki taraz i tak muszę zdjąć darninę u przygotować podłoże i odwodnienia, żeby mi tam potem pod deskami trawnik nie wyrósł).
Muszę przyjrzeć się kosztom bo z tego co wiem, porządne deski tarasowe są jednak w cholerę drogie, a kompozyty mnie nie interesują ;)
Pod tarasem tawnik nie wyrośnie. Z powodu braku światła. Co do desek nie chodzi tu o jakieś drogie drewno (sosna, swierk wystarczą). Chodzio odpowiednie ułożenie z delikatnymi przerwami dla przewietrznia i to co najwazniejsze i najdoższe to odpowiedni imregnat przeznaczony do drwena wystawianego na warunki atmosferyczne. Ale nie są to koszty kosmiczne. Za ok. 150 pln kupisz porządny inpegnat na ok. 10m/kw i 3-krotne malowanie.
Zaintrygowałeś mnie, nie ukrywam bo dotąd brałem pod uwagę tylko drogie drewno egzotyczne i to właśnie głównie jego ceny skłaniały mnie bardziej ku kamieniowi.
Jak ty nie rozróżniasz kwiatków, to może inni też nie rozróżnią drewna… Powiesz, że to tekowe czy jakieś tam…
Ale tak serio serio myślisz, że należę do grupy ludzi, którzy przejmują się tym co ktoś pomyśli o gatunku drewna jakie mam na tarasie? ;)
Dawaj dynamitem tę ziemię, a nie łopatą będziesz machał. Wyznaczysz nowe standardy podwórkowych robót budowlanych. Zobaczysz jaka duma.
Ale wiesz, że to średnio rozsądne, żeby podsuwać mi takie pomysły? ; D
A czy ja mówiłem, że to ma być rozsądne? :)
Tommy ja chcę z tego nagranie. I… PROSZĘ CIĘ zapisz mi tego upośledzonego Forda w spadku. Najlepiej już, zanim zamówisz ten dynamit…
:D
Heja, wlasnie moj tesc jest w trakcie konczenia konstrukcji pod taki taras. Jutro zrobie pare fotek i podrzuće ci na maila :) pytanie tylko czy mozesz sie na tyle dzwignac, zeby zrownac sie z drzwiami tarasowymi. A pod taras polozysz sobie ta specjalna czarna membrane to ci trawa nie bedzie przeswitywala. Wiem ze koszt calego tarasu o wym ok 4 x 4 na konstrukcji aluminiowej i z drewnem twardym, wliczaja juz zaprawe wyniesie ok 8 tysiakow.
Super – będę wdzięczny za fotki :)
Ja planuję coś o wymiarze 4 x 6,5m i zakładam budżet w okolicach 5-6k (całość prac wykonam sam). W tej sytuacji powinno udać mi się postawić coś w drewnie bo jak podpowiedział Markon, nie muszę decydować się na najdroższe gatunki.
Tommy, taras to najlepsze, co masz z domu! Jakbym teraz zaczynał, to bym chyba właśnie od tarasu zaczął. A możliwości masz szerokie spektrum – częściowo już przywołane, ale niekoniecznie musisz poddawać się stereotypom – możesz na przykład w roli tarasu postawić jakąś naczepę od freightlainera, z potrójnym wózkiem i chromowanymi kołami – będzie jak na motomaniaka przystało. Zresztą, sky is the limit, jest zajebiście wiele inspiracji w internecie, wystarczy popatrzeć i chęć sama nachodzi. Nie wiem, czy bawisz się czasem w przyrządzanie jedzenia, ale pomyśl o wędzarni. Tylko pomyśl. A potem zrób, polecam z całego serca.
Akurat ogródek to raczej kraina Izy więc nie chcę ładować się jej tu z jakimiś błotnikami (wystarczy, że przeforsuję swój domek na drzewie z miejscem na leżak i sznurową drabinką).
Tak czy inaczej mamy spory, ładny ogród, a wiem z doświadczenia, że bez miejsca takiego jak taras będę pewnie zaglądał do niego co najwyżej po to, żeby skosić trawę. Stąd decyzja.
Jutro biorę się za wykończenie terenu wokół altany i zabiorę się za rozkminianie tematu tarasu.
Tekst naprawdę pierwsza klasa! :D
a jak już przezwycieżywszy swoją niechęć zabierzesz się za robotę, i wszystko skończysz, i usiądziesz napić się piwa zadowolony z dobrze wykonanej roboty… to przyjdzie sobie pan listonosz i dostarczy ci wezwanie do usunięcia samowoli budowlanej, bo jakiś usłużny sąsiad doniesie ;)
dlatego wolę pograć ;P