Z pierwszych lat spędzonych za kierownicą własnego samochodu pamiętam przede wszystkim szeroko rozumianą radość i beztroskę (wynikającą jak mi się zdaje zarówno z faktu posiadania prawa jazdy jak i poziomu umysłowego typowego, skupionego na cyckach oraz rajdach WRC nastolatka, którym wtedy byłem).
Wiecie jak to kiedyś wyglądało – wsiadało się rano do kupionego za 800 złotych malucha, tankowało za 20 złotych i jechało do szkoły czy pracy, okazjonalnie strzelając w zakrętach ze sprzęgła i zmieniając biegi z wyraźnym uślizgiem.
Uchylone trójkątne okienko, rześkie powietrze o poranku i luzy na kierownicy…
Czasem zostawiałem go na chodniku w centrum, czasem jechałem nocą odebrać kumpli z imprezy w sąsiednim mieście albo wybierałem się z Izą nad jezioro, żeby pośmiać się trochę z pijanych, potykających się o własne krzesełka wędkarzy.
I zawsze, ale to zawsze dobrze się przy tym bawiłem.
Za każdym razem kiedy gdzieś docierałem czułem żal, że muszę wysiąść i zająć się czymś innym niż prowadzeniem (w większości wypadków przez cały czas myślałem tylko o tym jak fajnie byłoby móc już teraz wskoczyć za kierownicę i pojechać w drogę powrotną).
Pamiętam też jak pewnego razu wiozłem na dachu mojego malucha wielką szafkę łazienkową. Innym razem zamontowałem w nim kupione na pobliskim szrocie fotele lotnicze (a była to wówczas modyfikacja równie znacząca co swap silnika na pięciolitrowe biturbo) – dobre dwa miesiące nie mogłem się na nie napatrzeć, choć ten po stronie pasażera miał wypalone dwie dziurki po pecie….
Przynajmniej raz w tygodniu nakładałem też na lakier politurę pomimo, że maluch przypominał już trochę rat roda.
Po jakimś czasie jej warstwa była tak gruba, że nawet gdyby maluch zgnił do reszty, okna i inne elementy trzymałyby się na niej.
Siedząc wspólnie z przyjaciółmi w moim garażu robiłem zaprawki na progach śmiejąc się przy tym z dowcipów o pierdzeniu śrutem i popijając zimne piwo. Tak często wymieniałem pourywane od strzelania ze sprzęgła zabieraki, że w szafce w garażu trzymałem ich pięcioletni zapas. Woziłem też na tylnej kanapie używane skrzynie biegów albo pomalowane na biało felgi z Fiata Cinquecento, które udało kupić się okazjonalnie z rozbitej rajdówki jednego z kolegów.
Wiele razy wpadałem w zaspy, holowałem w środku nocy inne zepsute maluchy albo błagałem policjantów, żeby przymknęli oko na brak trójkąta i białe klosze tylnych lamp (które jak mi się wówczas wydawało były stylistycznym arcydziełem dodającym lekko z czternaście koni).
Żyłem tym starym, zmęczonym maluchem, podobnie jak moi przyjaciele żyli swoimi – te samochody po prostu pachniały latem, a lato było w tamtym czasie wspanialsze niż kiedykolwiek później.
Słońce, wakacje i niekontrolowane poślizgi na zabrudzonych szutrem zakrętach. Wspólne wypady nad jezioro, upychanie leżaków pod przednią klapą i odpalanie silnika kijem od miotły, kiedy po raz kolejny zerwała się linka rozrusznika…
Pewnego razu byłem nawet na wycieczce w okolicach Łodzi pomimo, że w wypadku mojego malucha średni przebieg bez awarii zabieraków wynosił jakieś cztery kilometry. Po drodze miałem więc więcej pit stopów niż Ferrari w całym sezonie F1, a mimo to jakoś nie widziałem w tym żadnego problemu.
Co więcej – cieszyło mnie to bo samochód to było wtedy coś dobrego, fajnego i porywającego zarazem.
Teraz jednak wszystko się sypie. Wszechobecne fotoradary, strefy płatnego parkowania, odcinkowy pomiar prędkości, remonty dróg obwarowane zwężeniami i pachołkami tak, jakby zagęszczarkę do kruszywa obsługiwał sam papież…
Drożejące ubezpieczenia OC, zakazy, ograniczenia prędkości, zwyżki i dodatkowe opłaty.
Strefy zamknięte dla ruchu, progi zwalniające, normy emisji spalin i kolejne papierki do wypełnienia.
Przykro mi to mówić, ale z każdym dniem od motoryzacji odrywane są kolejne rzeczy sprawiające, że wciąż jeszcze różni się ona od branży AGD czy RTV. Indywidualizm zastępują ujednolicone normy. Globalizacja sprawia, że kolejne modele samochodów stają się do siebie podobne jak bliźniaczki Olsen.
Swoboda, którą dają cztery kółka jest dewastowana przez kolejne, coraz to bardziej absurdalne przepisy i obostrzenia.
Obowiązkowe ESP. Czarne skrzynki. Autonomiczne sterowanie wszystkim czym się da.
Nie mam pojęcia dokąd to wszystko zmierza. Nie wiem czy za te piętnaście lat wchodząc do garażu będę patrzył na swoje 328 z radością czy nieskrywanym smutkiem, że jego epoka już przeminęła, a ja nie zdołałem jej zatrzymać. Żalem, że to co kiedyś tak pieczołowicie propagowałem zostało zaprzepaszczone przez bezduszny, łaknący pieniądza system.
Weźcie dziś swój samochód choćby na krótką wycieczkę.
Nie w zwykłą drogę do pracy czy sklepu ale wycieczkę. Tylko Wy i on.
Za miasto, do centrum – wszystko jedno.
Po prostu nacieszcie się znów samą jazdą. Skręćcie tam, gdzie asfalt wydaje się Wam szczególnie gładki i intrygujący. Poszukajcie nieznanych dróg, pozbijajcie biegi przed zakrętem, a potem usiądźcie na chwilę przed domem i popatrzcie przez chwilę na tego skurczysyna, który skradł Wam serce.
Pielęgnujcie w sobie pasję.
Przynajmniej jej nikt nam nie odbierze.
Aż się chce jechać takim starym autem, który ma już swoje lata i który pamięta wiele dobrych chwil.. Szkoda, że wprowadzają takie obostrzenia, bo takie wyprawy mają swój klimat. W tych nowszych samochodach już się nie da w ogóle tego poczuć.
dzisiaj odbyłem taką właśnie wycieczkę (200 km z hakiem) po krętych, wąskich drogach warmii i mazur. W pewnym momencie nawierzchnia się zrobiła mokra i auto zaczęło wpadać w poślizgi przy +- 120km/h i to było… coś pięknego, poznać granice własnego auta, które ciężko przekroczyć w normalnych warunkach (205 szer. opon, 2.0 125 koni, stały 4×4 50/50, subaru impreza). Przy ścinaniu każdego zakrętu pojawiał mi się ten durny banan na mordzie, tylko ja i moje subaru, nic innego nie miało znaczenia. Jestem bardzo zadowolony ,że zaryzykowałem i kupiłem takie głupie, drogie i bezsensowne auto. :)
Ile razy jestem na mazurach zawsze nie mogę oprzeć się pokusie, żeby poślizgać się trochę po tych piaszczystych, leśnych odcinkach ;) E36 nadaje się do tego zdecydowanie gorzej niż Impreza więc tym bardziej zazdroszczę :)
to był mokry asfalt ale właśnie namówiłeś mnie żeby potrenować redukcje z międzygazem po podlaskich szutrach :) Ja z kolei zazdroszczę Ci RWD bo sam z początku celowałem w e36 z m50 (ten starszy o ile dobrze kojarzę) żeby latać bokami z „popsutą” szperą . Z drugiej jednak strony mam plan żeby zamontować sobie coś mocniejszego z DCCD i turbo ale…. finanse mi póki co nie pozwalają.
DCCD v1 żeby była jasność, przepraszam za spam ale nie wiem jak tu edytować komentarze :)
Idę odpalić Grażynę!
Z tymi zabierakami to raczej miałeś geometrie z tyłu bardzo źle ustawioną.
Póki moje serce bije to płynie w nim paliwo i dla mnie nigdy nie przeminie era mr-a choć jest starszy niż bordowa :P
Geometria była ok – po prostu haratałem jak skończony debil ;}
a ja właśnie zawiozłem swojego malucha do blacharza :p
na za szerokiej lawecie o dmc=3,5t ciągniętej przez octavię w turbodieslu
mam nadzieję że pomimo władowania w to bezsensownej ilości pln-ów będzie warto ;)
Nie chcę nic mówić ale liczymy na jakieś zdjęcia ;)
Niestety to działo się za szybko i nie zdążyłem zrobić zdjęcia jak to śmiesznie wyglądało :p
Ale za to mam zdjęcie z transportu obecnej budy bez kół ;)
http://i1290.photobucket.com/albums/b536/maciekkowal5/Nowa%20buda/IMG_1230mdashkopia_zps6a9f3be5.jpg
Astra 1,7d jakby kto pytał, przyczepa dmc750, tylko duża :p
Kurde, gdybym w Poznaniu miał taką astrę z przyczepką to bym dzisiaj M235i po chrupki jeździł ;D
Przyczepkę niestety porysowałem, a była nowa, więc drugi raz nikt mi jej nie da :(
Tak wyglądał po kupnie :
http://i1290.photobucket.com/albums/b536/maciekkowal5/IMG_0498_zps2b2cf139.jpg
kto zgadnie z czego lustro? :p
a teraz przekładka karoserii i celuję w coś takiego:
http://i1290.photobucket.com/albums/b536/maciekkowal5/IMG_0498_zps2b2cf139.jpg
no może bez przesady z taką glebą, bo mam wyjazd dosyć pod górkę, ale coś w dół pójdzie :)
fl przerobiony na st, bez listw, wnętrze st, wloty szerokie, zderzaki chrom
drugi link miał być ten :/
https://www.youtube.com/watch?v=R_n19kDz918
Ja ile razy wracam do domu staję na parkingu i… siedzę. Słucham nierównej pracy silnika, głaskam zmęczoną kierownicę, czasem dosłucham jakiejś piosenki do końca (i kilku kolejnych). Jakoś tak… zawsze szukam pretekstu, żeby jeszcze trochę posiedzieć, jeszcze chwilę nie otwierać drzwi. A kiedy już wysiądę- robię to szybko, szybko zamykam drzwi, odwracam się i idę. A i tak spojrzę dwa razy zanim wejdę do klatki ;)
To chyba znaczy, że wybrałeś dobry samochód (czy też on wybrał Ciebie, bo z doświadczenia wiem, że najczęściej działa to właśnie w tę stronę)
Wybrał go co najwyżej mój portfel, głupota i możliwość darmowego holowania pod dom (bo sam to by nie dojechał ;) ) ale tak… Prędzej spodziewałbym się po sobie, że będę manifestował wyższość partyjki szachów nad stadem nagich nimfomanek na plaży niż twierdził, że kompaktem się naprawdę fajnie jeździ- mimo nie do końca sprawnego zawieszenia, wygnitego mocowania stabilizatora (nówki leżą od miesiąca na półce), łożysk w tylnych kołach próbujących mnie przekonać, że nie jadę autem tylko lecę UFO (te specyficzne dźwięki…) i tony szpachli, i jeszcze wielu innych rzeczy.
I… Ty wiesz, zrobię go, choćbym miał przez rok stołować się na miejskich jadłodajniach zwanych przyrestauracyjnymi śmietnikami, mieć dwa komplety bielizny (z czego jeden od święta) a zęby myć pyłem z klocków Audi ;)
Święta prawda jak zwykle,dlatego też moja 328i mnie denerwuje,bo ma klime i wszystkie te wygody,które separują mnie od zewnętrznego świata.Jak jeździłem maluchem to w takie pogody miałem zawsze obie szyby otwarte i nie przeszkadzał mi szum powietrza powyżej 80km/h w otworach okiennych bo jadąc maluchem po prostu nie jechałem szybciej niż 80. Jechałem z poczuciem kontaktu z otoczeniem,jak przejeżdzałem blisko krzaka to mogłem go ręką złapać.Jak jeżdzę 328i to mam wszystko pozamykane,klima lekko dmucha chłodem,cisza spokój,jakbym zasadniczo nie jechał. Silnik trochę ratuje sytuacje ale to też tak nie do końca bo czy się jedzie 80 czy 200km/h jest tak samo cicho w środku i nie czuje się tego bezpośredniego obcowania z analogową techniką jak np w maluchu przy 80km/h :) gdzie pracowało wszystko łącznie z karoserią :) Brakuje mi tego analogowego świata,iskry wyzwalanej przez rozwarcie przerywacza,paliwa zmieszanego nieprecyzyjnie z powietrzem przy pomocy ułomnego gaźnika,ślimakowej przekładni kierowniczej z luzami i te wspaniałej miauczącej jedynki na prostych zębach.Prawda jest taka panie prędki że trzeba czasem w życiu podejmować męskie decyzje i trzeba by wrócić do malucha,bo ta cała nowoczesna niemiecka technika to nie jest nic dobrego,nie będzie nam niemiec dzieci germanił :)
Na motocyklu to dopiero można poczuć kontakt z otoczeniem. Czasem nawet zbyt bliski :P
Raz poczułem je tak wyraźnie, że aż zostawiło mi bliznę na tyłku ;}
Taa, w tym przypadku jak się poczuje, to bardziej się nie da ;) Ale poza tymi epizodami, cała reszta wrażeń – też bezcenna ;)
Rozumiem Cię w 100%
Wyjechalem na wakacje na Pomorze. I już myślę o niczym innym tylko o tych 600km drogi powrotnej. Niespiesznej. Najlepiej wieczorem, w nocy. A potem będę szukać pretekstu by jednak odwiedzić rodzinę na Kaszubach i znowu nabic 1500km. Mógłbym tak codziennie, jak kiedyś w pracy jako kierowca busa ;)
Dobrze wiedzieć, że nie tylko ze mną jest coś nie tak… ;}
Przebijam: Nie dość że po 12-14 godzin nabijam swoją starą kochaną wierną „niunią” setki kilometrów po 3-miejskiej dzungli, gdzie czuję i słyszę przez otwarte na full okna jak oponka odbija się na każdym łaczeniu asfaltu, jak na nierównościach oba sworznie wahacza próbują utrzymać tą niesforną piastę w pionie, jak tuleje wahacza walczą na progach zwalniających, jak szuter na zakrętach wbija mi się bieżnik… …. to jeszcze mi za to płaćą. Robię to od 9 lat i nie mogę przestać. Nie mogę. Nie potrafię. Codziennie, do bólu. Ale z radością każdego kilometra. Tylko codziennie od tylu lat, wieczorem, żona robi mi awantury o nadgodziny…
Wiesz co na dnie serca leży :)
Wyrwałem dziś jak dziki do sklepu na 30 min przed zamknięciem (a dostać się w warszawie do sklepu innego niż osiedlowa żabka naprzeciwko to sztuka w czasie mniejszym niż 1h w godzinach popołudniowego szczytu). Trochę płynących z dna serca wyrazów uznania dla pewnej grupy kierowców, parę głupawych zagrań i jakoś wyrobiłem się tuż przed zamknięciem. Zero pozytywnych emocji. Za to droga powrotna to już inna bajka. Znów doceniłem małą RSową kierownicę i fakt, że jest w dobrym stanie, że się wygodnie siedzi, że pomimo że te zegary są srebrne, to też je lubię…
Fajnie było. Znów.
Choć drażni mnie w tym aucie tyle rzeczy, to nadal jazda nim sprawia mi przyjemność.
Zmęczony, słaby, nierówno pracujący silnik, luźny i przekręcony wybierak, sieczka w elektryce, zablokowane okno od str kierowcy, wydech walący o wnękę na koło, jakiś koza-beton zawias, pęknięta szyba, porysowana buda i masa innych rzeczy czyniących to auto pretendentem do tytułu króla szrotu nie są mimo wszystko w stanie popsuć mi radości jakie mi to auto daje.
Jak odzyskam RSa to chyba będę w nim spał przez tydzień ze szczęścia. :)