Kiedy byłem mały jakoś niespecjalnie interesowała mnie opinia innych osób.

Mogłem biegać po okolicy w spodniach z dziurą na tyłku, drzeć się na cały głos podczas jazdy na rowerze, albo udawać małpę zwisając z gałęzi na przydrożnym drzewie. W zasadzie to co pomyślą sobie inni obchodziło mnie wtedy równie bardzo co problemy emocjonalne Michała Wiśniewskiego.

To był wspaniały okres w życiu, bo w zasadzie wszystkie podejmowane przeze mnie decyzje były nastawione tylko i wyłącznie na jak najlepszą zabawę.

Miałem gdzieś, że zjeżdżając na tyłku z górki zniszczę spodnie albo, że budując z kumplami lotnię z resztek folii murarskiej i rurek od namiotu, ktoś z pewnością połamie sobie nogi wypróbowując ten wynalazek.

Najważniejsze było to, że wszyscy będziemy mieli przy tym niezły ubaw.

To były czasy kiedy dziewczyny traktowało się jako obcą formę życia, i do tego jeszcze niespecjalnie zajmującą (dopiero po jakimś czasie zorientowaliśmy się że rosną im cycki). Nie interesowała nas gospodarka, cena dolara, a nawet ilość groszy wyświetlana na pomarańczowym dystrybutorze pobliskiego CPN-u.

Za to głowę zaprzątały plany dorobienia do roweru „crossowych” błotników z tektury albo wdrapania się na najwyższe drzewo w okolicy.

Wtedy ze względu na niewiele zmartwień człowiek dostrzegał dużo więcej rzeczy. Świat wyglądał zupełnie inaczej, bo jako dzieciaki zupełnie inaczej staraliśmy się go postrzegać. A nawet nie tyle staraliśmy się, co po prostu to robiliśmy – zupełnie nieświadomie i radośnie.

Radośnie… To naprawdę bardzo fajne słowo.

Założę się, że nieomal każdy miał na swojej liście ulubionych zajęć włażenie na drzewa – choćby po to, by zawinąć sąsiadowi z działki obok nieco soczystych, czarnych od słońca czereśni, albo porzucać w dzieciaki na dole kasztanami.

Albo też tylko po to aby być na górze, a nie na dole. Albo dlatego, że na górze są liście a na dole nie. A jesienią na odwrót.

Wtedy nikt specjalnie nie zastanawiał się po co. To było fajne, bo dużo rzeczy robiło się nie zastanawiając się nad celem – po prostu robiło się coś, bo w danej chwili miało się na to ochotę. I nikt nie musiał na tym zarobić, zyskać pozytywnego komentarza, albo wygrać paczki chipsów.

A teraz zastanówcie się ile z tej dziecięcej radości zostało w Waszym życiu.
Może to zabrzmi nieco banalnie ale uważam, że zbyt łatwo dajemy się okradać życiu z naszego dzieciństwa.

Z nierozsądnych czynów dających radość oraz dumy pozwalającej znosić ich konsekwencje.

Kiedyś mój tata kupił pod wpływem impulsu (nazwanego przez moją mamę nagłym przypływem głupoty) starego mercedesa W123 z dwulitrowym dieslem o mocy zdeptanej muchy.

Boże, ale to był muł…

To jeden z niewielu samochodów, który w prospektach promocyjnych w polu ‚przyspieszenie 0-100km/h’ miał wartość podaną w potęgach, żeby zmieściła się na ulotce. Sam fakt, że w ogóle był w stanie ją osiągnąć do dziś nie został oficjalnie potwierdzony – z dwóch śmiałków, którzy próbowali to udowodnić jeden zmarł ze starości, a drugi od 40 lat wciąż jeździ w kółko po pustyni i tankuje paliwo z latającego nad nim samolotu.

Niewiele brakowało, a Mercedes dodawałby do tego modelu woła, homonto, bat i kawałek liny na wypadek gdyby ktoś miał garaż na wzniesieniu.

Ale jak wolny by on nie był to jednak miał w sobie coś niesamowitego – i bynajmniej nie była to wyłącznie jego zasługa.
Kiedy zobaczyłem jak mój ojciec na niego patrzy zrozumiałem, że dla niego było to coś więcej niż samochód.
Dla niego to było spełnione marzenie.
Jedna, jedyna nierozsądna rzecz, na którą zdobył się przez ostatnie dwadzieścia lat swojego szarego życia.

I nawet dziś nie jestem w stanie sobie wyobrazić co musiał czuć patrząc na ten samochód stojący na naszym podjeździe.

Dla większości ludzi był to po prostu stary, rozpadający się Mercedes, który bardziej pasował do cygańskiej przyczepy niż małego domku na przedmieściach. Nie powiem, żebym za nim przepadał. Jak dla mnie był on zdecydowanie zbyt duży i zbyt wolny. Szczerze mówiąc nie do końca byłem w stanie zrozumieć co tata w nim widział, ale w powietrzu wręcz czuło się zapach jego dumy.

Dumy zbyt często deptanej przez ludzi, którzy absolutnie nie mieli prawa ani powodu tego robić.

Ale teraz, kiedy pomyślę sobie o nim przez pryzmat minionego czasu to uważam, że ten samochód naprawdę był niepowtarzalny. Miał w sobie tę samą dumę, którą nosił w sobie mój ojciec.

Obdarty z dostojeństwa, zniszczony przez życie i własne słabości, a jednak pełen dumy.

Dziękuję Ci Tato.

Za wszystko czego zdążyłeś mnie nauczyć.

1 Komentarz

  1. Wisznia 16 lutego 2017 o 09:36

    Już wyobrażam sobie karetkę na bazie mercedesa W123 :) Zanim dojechał ze szpitala ściągali białe folie z napisem „Ambulans”, bo pod nimi krył się czarny jak wołga lakier zabierający pacjenta w ostatnią podróż.

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *