Nie lubię tego auta. Nie odpowiada mi jego przypominająca srającą pod krzaczkiem świnkę morską sylwetka, nie odpowiada mi ciasne, depresyjne wnętrze, tragicznej jakości plastiki, obłe detale, wyglądająca jakby miała wysoki cukier kierownica, drzwi z gumowymi ramkami szyb, czerwone podświetlenie zegarów i cała masa innych detali.
A tkanina, z której zrobiono wykładzinę wnętrza to już w ogóle zbrodnia przeciwko ludzkości i kogoś powinni za to rozstrzelać.
To jakbyście zamiast dywanu, zamontowali w aucie 2 metry kwadratowe tej zielonej włókniny do szlifowania, bo dzięki temu wasz koncern zaoszczędził 0,02 eurocenta na metrze.
Jestem pewien, że ktoś w volkswagenie dostał za to premię i okolicznościowy kubek ze swastyką.
Efekt jest taki, że jedyny sposób, żeby doprowadzić to czepliwe gówno do porządku to wyjmować każdy paproch z osobna pęsetą. Gdybym jarał się detajlingiem to może i uznałbym to za podniecające, ale tak się składa, że należę do ludzi, którzy mają tylko jedno wiaderko i takie rzeczy zamiast rozpalać mi konar, po prostu mnie irytują.
W zasadzie jedyną rzeczą jaką lubię w tym aucie jest silnik – bo jest całkiem żwawy, nie psuje się i lubi wysokie obroty.
Niezależnie jednak od tego czy lubię tego chomika czy nie, to czuję się za niego odpowiedzialny. Wiecie – mieszka na moim podjeździe, jest członkiem naszej rodziny i sam go czasami używam – mimo nieskrywanej niechęci staram się więc, żeby zawsze był we względnie dobrej kondycji.
Mechanicznie nie można mu więc zbyt wiele zarzucić – niedawno wymieniłem w nim cały układ wydechowy i sporą część zawieszenia, ma regularnie zmieniane płyny czy paski, a jego jedynym niedziałającym elementem jest wajcha otwierania oparcia w fotelu kierowcy – bo ktoś urwał ją kiedyś tak, że do jej naprawienia musiałbym rozebrać fotel na części pierwsze.
A tak się składa, że chęć rozbierania fotela z Seata Ibiza na części pierwsze znajduje się na mojej liście wymarzonych rozrywek gdzieś pomiędzy agresywną kolonoskopią, a patrzeniem jak Gruby obiera ogórki na mizerię.
Gorzej wygląda jednak kwestia stylistyki, bo tak się składa, że od jakiegoś czasu Ibizą jeżdżą najczęściej rodzice Izy, a to oznacza mniej więcej tyle, że w promieniu 10 kilometrów nie ma ani jednego murka czy słupka, w który ten Seat by w ciągu ostatnich 3 lat nie wjechał.
Poza tym do jej mycia używają chyba papieru ściernego P80, bo porysowana jest nawet podsufitka i opony.
Ibiza wygląda więc jak gówno i szczerze mówiąc pewnie nadal by mi to zwisało gdyby nie fakt, że podczas niedawnej inspekcji zauważyłem na niej trochę powierzchownej rdzy. Stwierdziłem więc, że obowiązkowo muszę się tym zająć przed zimą, bo tak się składa, że poprawki lakiernicze Ibizy plasują się na mojej liście wymarzonych rozrywek wyżej niż jej kompleksowy remont blacharski.
Początkowo zakładałem, że po prostu pozabezpieczam uszkodzone miejsca, zrobię punktowe poprawki, a na koniec wypoleruję cały mocno utleniony już, czerwony lakier.
A potem jak to zwykle u mnie bywa, akcja nabrała tempa.
Od początku jednak – tak to wyglądało kiedy wstawiłem Seata do garażu:
Na pierwszy rzut oka tego nie widać bo auto jest mokre i pięknie się świeci, ale tak się składa, że lakier jest w tragicznym stanie:
Na upartego to dałoby się jeszcze wyciągnąć zwykłą polerką i zabezpieczeniem przed UV, ale całe auto jest mocno poobijane, wszędzie pełno jest wgnieceń, głębokich rys i odprysków.
Zderzaki mają połamane mocowania, a lakier na nich jest spękany. Ranty drzwi pozagniatane od uderzeń i obłupane z lakieru, a błotniki czy końcówki progów zaczyna brać rdza – tutaj możecie zobaczyć jak to wyglądało kiedy auto trochę przeschło, a ja zabrałem się za rozbiórkę:
Zacząłem więc od zdjęcia z Ibizy wszystkich nie nadających się do renowacji części – na śmietnik poleciał między innymi przedni zderzak, połamane osłony lusterek, oba przednie nadkola i błotniki.
Nastawiłem się na lakierowanie całościowe na tak zwanych „zamkniętych drzwiach” więc musiałem zdemontować też wszystkie elementy nadwozia, które by mi w tym przeszkadzały – lampy, zamki, osłony słupków, uszczelki ramek drzwi i tak dalej.
Następnie umyłem całość środkiem otdłuszczającym i zabrałem się za wstępne szlifowanie nadwozia na mokro:
Kolejny krok to zajęcie się miejscami, gdzie pojawiła się już rdza – oczyściłem je ściernicą listkową i szczotką, a potem zagruntowałem środkiem wiążącym rdzę (Forch Korroplex L296 – 4 warstwy):
Takich miejsc jest oczywiście sporo więcej, ale nie będę pokazywał wam każdego bo to bez sensu. Po wyschnięciu gruntu na naprawiane miejsca trafiły dwie warstwy podkładu epoksydowego (Novol Protect 360):
Teraz czeka mnie ponowne mycie nadwozia, odtłuszczenie i nałożenie szpachli na naprawiane miejsca i na inne wgnotki. W czasie kiedy schnął mi podkład przygotowałem sobie nowy zderzak (myślałem, że to cupra, ale Paweł wyjaśnił, że to zwykły polift) i nowe błotniki (również będą wykończone podkładem epoksydowym). Ogarnąłem też trochę „nowe”, 16 calowe koła.
Na dzisiaj tyle – teraz przygotowuję do lakierownia kolejne elementy (maska, tylny zderzak, spoiler i tak dalej). Jak bóg da to końcem tygodnia będę miał wyszpachlowaną i przygotowaną w podkładzie budę i wszystkie pozostałe części.
W weekend pewnie zajrzy Diabhal, będziemy pić piwo i kłaść lakier.
Kolejne wieści wkrótce ; )
Bardzo ciekawa relacja z naprawy. Ja również niedawno nabyłam uszkodzone auto z USA i w najbliższym czasie zamierzam się zabrać za jego renowację, Już nie umiem się doczekać całego procesu.