Jakiś czas temu nauczyłem się jeździć na snowboardzie.
W zasadzie jest to określenie na wyrost, bo w moim przypadku termin „potrafię jeździć na snowboardzie” oznacza mniej więcej tyle co „kiedy pojawiam się na stoku, w regionie nie wzrasta nagle współczynnik śmiertelności”.
W każdym bądź razie od czasu mojego wypadku, w wyniku którego kolano zaczęło mi się wyginać we wszystkich kierunkach, nie uprawiałem żadnych sportów zimowych poza okazjonalnym wynoszeniem choinki z balkonu (to w sumie i tak mogłoby się zaliczać do letniej olimpiady bo z reguły następuje koło czerwca, kiedy trzeba zrobić miejsce na grilla).
Jazda na desce nie powoduje u mnie aż takich przeciążeń jak narty. Poza tym nie mam dylematu, z której strony ominąć drzewo, a brak zdecydowania nie grozi urazem genitaliów. Do tego deska jeździ do przodu niezależnie od tego w jakiej pozycji się znajdujesz.
To taka forma stanu nieważkości – jedziesz przodem, tyłem, bokiem, do góry nogami i w zasadzie nie robi Ci to większej różnicy bo nadal w jakiś tajemniczy sposób przemieszczasz się w kierunku, który sobie obrałeś.
Jeśli wcześniej jeździłeś starym citroenem to wiesz o czym mówię.
Na nartach musisz stale utrzymywać odpowiednio dumną i dystyngowaną pozycję, żeby nie wyglądać jek debil lub łamaga. Na desce nawet jeśli gibasz się jak małpa próbując rozpaczliwie złapać równowagę, co najwyżej ktoś uzna Cię za jeżdżącego na desce miłośnika hip-hopu.
Te rozważania prowadzą jednak do innego wniosku.
Okazało się, że zapakowanie od samochodu trzech osób wraz z ich osprzętem w postaci desek snowboardowych, butów, kasków, rękawic, jakiegoś psa, rakiety balistycznej ziemia-ziemia i paczki frytek nie jest zadaniem ani prostym, ani też nie wpływa korzystnie na komfort podróży.
Tym bardziej jeśli Twój samochód to niskie, dwudrzwiowe coupe.
I w tym momencie chciałbym złożyć wyrazy szacunku i uznania inżynierom pracującym przy tworzeniu BMW serii 3 w generacji e36. Dzięki chłopaki za to, że zrobiliście w coupe składane oparcie tylnej kanapy – naprawdę kawał dobrej roboty.
Mimo to ostatnio coraz mocniej rozważam zakup bagażnika dachowego. Nie było by w zasadzie w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że do tej pory bagażnik na dachu kojarzył mi się z okrutnie brzydką konstrukcją, która po lekkiej modyfikacji mogła służyć za broń masowego rażenia lub uchwyt na żagiel.
Nawiasem mówiąc, to drugie może się okazać przydatne jeśli wasz trzydziestoletni diesel nie chce uciągnąć tej betoniarki, którą przed chwilą zapakowaliście na dach.
Ewentualnie były też nowsze modele z tak zwanym boksem – tworem przypominającym wieloryba, do którego możecie zapakować jakieś zwłoki, albo murzyńską rodzinę z kotłem, palmą i Cejrowskim.
Ostatnio jednak w sieci trafiłem przypadkiem na fotografie kilku samochodów, które z bagażnikiem na dachu wyglądały bardzo ciekawie. I nie był to wcale star-trekowy osprzęt kosztujący więcej niż mój samochód, ale zwyczajne bagażniki jakie spotyka się w bolidach zaparkowanych koło osiedlowych śmietników.
Okazuje się zatem, że nawet tak antydesignerski sprzęt jak bagażnik dachowy przy odrobinie chęci i poczucia stylistyki da się bardzo fajnie dopasować aby nie wyglądał jak urzędnik skarbówki na paradzie gejów i lesbijek.
Zadziwiające, że jak dotąd nikomu nie udało się to ze zderzakami z laminatu…
Decyzja zapadła – kiedy dziesiątego nadejdzie święto Matki Boskiej Pieniężnej, najprawdopodobniej zdecyduję się na zakup bagażnika i jego lekkie przerobienie w celu dopasowania do mojego BMW.
Samych dziwnych pomysłów Wam życzę.
Ja na snowboardzie nie jeździłem ale za to narty polecam. Zabawa rewelka :D