Jak już wiecie z prentkiego fejsbuka, parę dni temu sprawiliśmy sobie z Izą kangura.
Nie, żeby Marian nie sprawdzał się już w roli naszego oficjalnego domowego pupila i stąd to zastępstwo – o nie. Co jak co ale Marian, mimo wieku wciąż po mistrzowsku zakrada się do lodówki, merda ogonem i okazjonalnie spawa ramy motorowerów elektrodą topliwą w osłonie gazów obojętnych.
Marian jest nie do ruszenia – kangura kupiliśmy przede wszystkim dlatego, bo był tani.
A tak bardziej na poważnie – za nieźle utrzymany samochód z 2005 roku, od pierwszego właściciela, z pełną historią serwisową, świeżym przeglądem i 160 tysiącami potwierdzonego przebiegu zapłaciliśmy trzy tysiące złotych. Kangur wymaga co prawda nieco kosmetyki i sporo czyszczenia, ale nie jest to coś, z czym bym sobie nie poradził. Tym bardziej, że jeszcze w lutym tego roku kangurek był w ASO gdzie oprócz oleju i filtrów dostał też trochę nowych, fabrycznych części.
Warto jeszcze dodać, że kangur ma na pokładzie dwuletnie, topowe Webasto.
I wcale nie mówię o tym tylko dlatego, bo liczę, że przeczyta to Blogo, który wydał właśnie pięć tysięcy na jakąś gumkę do silnika.
Przechodząc jednak do sedna – o tym co właściwie będę z nim robił będę informował na prentkim, ale dzisiaj chciałbym przyczepić się do nieco innej kwestii. Bo muszę przyznać, że dwa dni spędzone z tym białym pudełkiem dały mi trochę do myślenia.
Od początku więc.
Jak wiecie od dłuższego czasu Bruksela z niesamowitą wręcz determinacją stara się walczyć z dwutlenkiem węgla i innymi czynnikami, które mogą doprowadzić do tego, że za parę lat będę mógł posadzić w ogródku kilka palm i oferować egzotyczne wakacje odzianym w szorty i sandały turystom z umiarkowanie ciepłej Grenlandii. Pojawiają się coraz to nowe regulacje i obostrzenia dla silników spalinowych, w miastach powstają strefy dostępne tylko dla elektryków, jak grzyby po deszczu powstają nowe stacje ładowania i tak dalej.
Przyszłość pełną parą.
Czy też raczej węglem, bo zdaje się, że to głównie z niego robimy prąd.
Tak czy inaczej efekt jest taki, że producenci samochodów, którym rzesza europejska systematycznie dokręca śrubę jęczą i zawodzą, że najnowsze normy euro są nie do osiągnięcia (no, może poza Volkswagenem ale z niego akurat lepiej nie brać przykładu). W efekcie, żeby wstrzelić się w wytyczne biorą się za optymalizację elementów, których moim zdaniem pod żadnym pozorem nie powinni byli dotykać.
To dlatego dziś już nawet Porsche montuje do wszystkich modeli elektryczne wspomaganie kierownicy – i to pomimo, że powszechnie uchodzi ono za gorsze od klasycznej hydrauliki.
Wynika to z faktu, że tych brakujących kilku gram dwutlenku węgla nie ma już po prostu na czym urywać.
No i właśnie – ale czy aby na pewno?
Widzicie, kiedy za kierownicą kangura usiadł na chwilę mój kolega (nazwijmy go Krzysiek, bo tak właśnie ma na imię), pierwszą rzeczą na jaką zwrócił on uwagę było to, że słychać obijające się o tylne nadkola kamyczki. To całkiem zrozumiałe, że słychać obijające się o tylne nadkola kamyczki, bo tylna część kangura to po prostu goła blacha i ze dwa metry sześcienne powietrza. W pierwszej chwili przyznałem mu więc rację, bo kamyczki obijające się o tylne nadkola rzeczywiście były mocno słyszalne.
Kiedy jednak wróciłem do domu i zacząłem myśleć nad tematem przy kubku zimnej, szmirowatej kawy, doszedłem do wniosku, że cała ta sytuacja to jednak trochę absurd.
No bo zastanówcie się sami – czy te kamyczki naprawdę są aż takie straszne? Zmierzam do tego, że z jednej strony bardzo chcemy być eko i jeździć samochodami, które mało palą i nie robią kuku matce naturze, ale z drugiej nikt normalny nie kupi dziś nowego hatchbacka, jeśli ten nie będzie miał chociażby tapicerek zakrywających od wewnątrz całe drzwi, podświetlanych przycisków i radia z wyświetlaczem wielkim jak Mongolia. Wymagamy komfortu, odpowiednio solidnego designu, masy elektronicznych bajerów i materiałów wysokiej jakości, a z drugiej strony nie możemy spokojnie spać, bo głowę zakrząta nam plastik pływający po oceanach i całe to globalne ociplenie.
Jeździmy ciężkimi, bogato wyposażonymi i pochłaniającymi ogromne ilości surowców naturalnych samochodami, w których zamontowano mające ulżyć matce naturze wyświetlacze pokazujące pierdoły w stylu zielonych drzewek rosnących gdy używa się niskich obrotów.
A to trochę tak, jakbyśmy wyrzucali śmieci do pobliskiego jeziora, ale w trosce o środowisko pakowali je wcześniej do biodegradowalnych worków – i uważali, że dzięki workom wszystko jest w jak najlepszym porządku.
Przyznajcie, że to lekki absurd.
Nie twierdzę, że mamy wrócić do czasów kiedy samochody miały otwarte kabiny i fotele przypominające najtańsze krzesła ogrodowe, ale kurde – czy nam naprawdę potrzebne są te wszystkie uważane dziś za standard rzeczy? Kiedy powiedziałem sąsiadowi, że kangur ma pełnić funkcję daily stwierdził on, że to auto nie nadaje się na daily, bo jest tu za dużo twardych plastików i lakierowanej blachy.
„Tu jest gorzej niż w tureckim więzieniu”- stwierdził.
To o tyle ciekawe, że powiedział to gość, który większość wolnego czasu spędza odziany w pomarańczowe gatki jeżdżąc dookoła miasta na pozbawionym amortyzacji rowerze z siodełkiem tak małym, że wygląda ono jak wymyślna zabawka analna – jest ono czerwono-czarne i pisze na nim coś w stylu „Analpenetrator 300 GTX”.
Może coś przekręciłem ale mniejsza o to.
No bo pomyślcie tylko jaki to absurd – gość nie widzi najmniejszego problemu w spędzeniu kilku godzin na jeżdżeniu po mieście z wciśniętym między pośladki anal-destroyerem, ale już jazdę samochodem, który ma we wnętrzu trochę lakierowanej blachy i wykonaną z twardego plastiku deskę uważa za coś nie do przełknięcia. Dyskomfort tak wielki, że gość nie kupiłby takiego wozu nawet, gdyby ktoś przystawił pistolet do głowy jego psa. Owszem – sam bardzo lubię dobre jakościowo wnętrza. To właśnie między innymi z tego powodu mam na podjeździe 23 letnie BMW e36.
A nie dajmy na to 23 letniego Hyundaia Pony.
Z drugiej strony nie widzę niczego złego w jeżdżeniu na co dzień sporo starszym BMW e30 – samochodem, który wedle współczesnych standardów trudno uznać, za dobrze wykończony, wyposażony czy komfortowy. Boczki drzwi są cienkie jak tani papier toaletowy, a przesuwając suwaki ogrzewania można odnieść wrażenie, że cały połączony z nimi mechanizm odlany jest z kiepskiej jakości betonu.
Latem jest w nim milion stopni, a otwarcie okna wymaga tyle siły, że jeśli będziecie jeździli często na McDrive, po roku będziecie mieli lewy biceps jak Pudzianowski.
Nie zmienia to jednak faktu, że gdyby tylko e30 miało klimatyzację i większy silnik, już nigdy nie potrzebowałbym żadnego innego samochodu. Serio – gdyby ktoś wyprodukował dziś taki wóz jako nowy (czyli pozbawiony korozji i awaryjności 30 latka), najpewniej nie spojrzałbym nawet na inne modele, tylko wziął kopertę z pieniędzmi z pierwszej komunii i w podskokach popędził do pobliskiego salonu z biało niebieskim śmigiełkiem.
Nie wspomnę już nawet o możliwości zastosowania w takiej inkarnacji współczesnych, znacznie lżejszych technologii i materiałów – podejrzewam, że współczesne e30 ważyłoby nie więcej niż 600-700 kilo.
Owszem, spora część towarzyszącej dzisiejszym samochodom nadwagi jest związana z bezpieczeństwem (bo poduszki, kontrolowane zgnioty i tak dalej) ale pomyślcie ile kilo dałoby się urwać, gdybyśmy nie byli tak bardzo wyczuleni na punkcie komfortu i futurystycznego designu. Po cholerę w miejskim aucie te wszystkie grube tapicerki, zaślepki, kołki i osłony? Po cholerę te wszystkie wyświetlacze, wiązki, podświetlane przyciski i kontrolki? W już nie bordowej mam wnętrze okrojone o jakieś 70 kilo i szczerze mówiąc nie zrobiło mi to praktycznie żadnej różnicy, bo nadal mam seryjne fotele, deskę z konsolą, radio, czy daszki przeciwsłoneczne.
Gdybym zastąpił deskę rozdzielczą i boczki elementami z włókna węglowego i wywalił jeszcze kilka rzeczy powinienem bez większego problemu zbliżyć się wagowo do poziomu jednej tony.
A nie zapominajmy, że to duże coupe z drzwiami bez ramek, klasycznym układem napędowym i prawie trzylitrową sześciocylindrówką. Owszem, pewnie byłoby sporo głośniej i mniej wygodnie, ale podejrzewam, że niska masa i związane z nią właściwości jezdne zrekompensowały by ten dyskomfort z nawiązką. Co więcej – jestem pewien, że gdyby za takie odchudzanie zabrały się koncerny, a nie taki debil jak ja, udałoby się osiągnąć podobne rezultaty, a samochód wciąż posiadałby tapicerkę i uchwyty na kubki.
Dlatego uważam, że ludzie, którym zależy na środowisku powinni olać wszystkie te hybrydy i po prostu kupić sobie najtańszą benzynową wersję Fiesty, Corsy czy innego Renaulta.
A potem wywalić z nich co tylko się da i cieszyć się ze swojej małej, posranej, i nad wyraz ekologicznej rajdówki.
Obadaj jak pakowne musi być to moje BMW, skoro wchodzą w nie prawie dwa kompletne Kangoo, każde z Webasto.
Tak się pocieszaj ;)
Jakiś czas temu zdarzyło mi się pojeździć kilka dni profesjonalnym driftowozem – goła blacha, dwa kubełki, deska, klatka, kaski, gaśnica, zbiornik paliwa. Nic więcej wewnątrz nie było. na wydawałoby sie czystym i równym asfalcie jechało toto twardo, głośno i wrednie, a najdrobniejsze kamyczki robiły w tylnych nadkolach taki raban, jakby cały samochód obsiadło stado dzięciołów z ADHD. O mamusiu jakie to było fantastyczne!
Krótko mówiąc – jakakolwiek tapicerka inna niż fotele i deska, podobnie jak wygłuszenia nie są do niczego potrzebne, o ile masz 400KM+ RWD :-D
Jak już zostanę prezydentem (a zostanę) to zrobię Cię ministrem do spraw łutututu – zorganizujesz nam jakieś unijne dofinansowania na poprawę relacji mocy do masy.
W kwestii nonsensownej frajdy nic nie przebije dwusuwowych diesli :)
Ok – Ty możesz być wiceministrem ;)
Kangoo to bardzo przyjemne auto. Przynajmniej do czasu aż silnik lub elektryka nie zaczną o sobie przypomniać. Plastiki faktycznie toporne, ale nie trzeszczą w ogóle. Na daily + wożenie tony kartofli jak najbardziej ok. Minusem jest potrzebne miejsce do otwarcia klapy bagażnika.
Tomek… Były też Kangoo z dzielonymi drzwiami otwieranymi na boki.
W sumie racja, ale w osobówkach też?
Nam akurat bardziej pasują podnoszone do góry – przede wszystkim dlatego, bo po otwarciu dają sporych rozmiarów zadaszenie. W sam raz, żeby postawić pod nimi jakiegoś grilla, albo przebrać się na spokojnie po wyjściu z jaskini ;)
Bo to jest tak- my tak na prawdę w dupie mamy to całe globalne ocipienie. Po prostu wyhodowaliśmy sobie takiego czyraka który twierdzi, że jest mądrzejszy od nas samych i wie co dla nas najlepsze- tym samym zredukowaliśmy swoje poczucie obowiązku wobec przyrody do minimum, i teraz już nikt nie ma wyrzutów sumienia jak wyrzuci śmiecia na chodnik- bo ktoś posprząta; jak spali śmieci w kominie- bo to tylko kilka kg śmieci, co to za różnica, i tak dalej…
Oczywiście generalizuję, ale prawda jest taka, że przestaliśmy się interesować większością rzecz spoza naszego otoczenia i nie widzimy pewnych koniecznych działań. Dlatego są te wszystkie komisje ustalające krzywizny bananów, normy euro i twierdzące, że ślimak jest rybą- bo są od tego specjalistami i MUSZĄ to robić, żeby nie było, że nie robią nic. No i sporo z nich to ekoświry dla których jeden pierd to już katastrofa ekologiczna.
A globalne ocipienie jest takie, że 15 lat temu, jako dzieciak, nad polskim morzem potrafiłem siedzieć na plaży dwa tygodnie non stop- teraz nie byłem w stanie wysiedzieć dwóch dni, bo mi dupsko przymarzało do wszystkiego z czym miało kontakt ;)
No i dlatego nie mówi się już o Globalnym Ociepleniu, a przyjęło się retorykę o bardziej ogólnym brzmieniu – czyli bohatersko walczymy ze Zmianami Klimatycznymi..
Kangur to taki samochód-samochód, mentalny następca Renault 4, który dla mnie zawsze był wizją idyllicznej południowej Francji, bagietek, cebuli, sera i wytartych ogrodniczek. Dużo zabierze, wszędzie wjedzie, nie za bardzo się nim przejmujesz a zawsze wiernie służy jak podwórkowy pies.
Motoryzacja zmierza jednokierunkową ślepą uliczką, co najlepiej widać co jest podkreślane w reklamach nowych modeli, których za cholerę nie rozpoznaję na ulicy. Jeszcze większy ekran, kamera cofania, jeszcze szybsze połączenie ze smartfonem i guzik awaryjny łączący z blondynką w garsonce i szpilkach na infolinii, gdy leżąc w rowie potrzebujesz kontakt do Mariana z papajewem i liną co cię wytarga, a nie ze szklano-marmurową korpocentralą..
A „ekologia”? Kolejny biznes czy sposób na rozruszanie gospodarki. Skoro pakiety emisji CO2 da się kupić..
Mnie najbardziej podoba się to, że w kangurze czuć taką niemaskowaną zmyślnym marketingiem biedę i prostotę. W wypadku aut typowo „rodzinnych” takie gówniane plastiki czy liche zaślepki robią bardzo słaby klimat – bo chcąc nie chcąc porównuje się je jednak do innych aut tej klasy.
Wsiadasz do takiej dajmy na to Skody Fabia w wersji wyposażenia Uganda (to te z nielakierowanymi zderzakami) i od razu masz ochotę uciekać – tymczasem w Kangurze patrzysz na to wszystko przez filtr wynikający z faktu, że to przede wszystkim auto użytkowe.
Nikt nie dorabia do tego filozofii. Nikt nie stara się maskować faktu, że wnętrze wygląda, jakby wykonał je właściciel chińskiego sklepu „wszystko za 5 złotych „. W efekcie nie dość, że zupełnie Ci to nie przeszkadza to na dokładkę możesz cieszyć się tym analogowym hałasem i wynikającymi z niskiej masy właściwościami jezdnymi.
Lubię bardzo.
kangoo w wersji osobowej jeszcze z klimą to o wiele lepsze auto rodzinne niż jakiś avensis kombi, troje dzieci i wakacje? pakować co się chce a miejsca i tak nie zabraknie :-) no tyle że na autobanie jak się leci do Włoch to się nie pociśnie 200 tylko 120-130 to chyba granica komfortu :-)
Co do ekologii, to tak jak napisano powyżej , w tej formie to biznes,
Nie sądzę, żeby ktokolwiek chciał piłować kangura powyżej 110-120 km/h – pewnie dałby radę, ale byłoby to równie sensowne i przyjemne co downhill na starym składaku ;)
Aż tak źle nie jest w 1.5 dci ;)
Bardziej chodzi o aerodynamikę, zawieszenie i małe oponki :)
Doblo panie, doblo wybierz… Obecne bez problemu utrzymuje przelotową 170 na autobahnie… dopóki nie zawieje boczny wiatr. :)
Tak samo z Peugeotem Partnerem, wszystkie te autka są niezastąpione jeśli chodzi o zrobienie z nich „woła roboczego” nadają się wręcz idealnie ! Wiem co mówię bo sam używam mojego lwiątka do zadań specjalnych typu offroad :D
Za taką cenę za takie auto, tylko brać i użytkować póki się nie rozsypie a potem kupić drugie. Auto do firmy super.
Szczerze i bez owijania :) Masz fajny styl pisania, ale jednocześnie przekazujesz merytoryczną wiedzę na temat motoryzacji. Tak trzymać! Zatrzymujesz Kangura? Jak się póki co sprawdza?
Słuszne spostrzeżenia. Też bym się pokusił ma takiego Kangura za tyle, a nawet i troszkę więcej! Metafora z biodegradowalnymi workami bardzo trafna. Pozdrawiam!
Jak tradycyjnie padnie Ci sterownik wspomagania, zamiast wydawać pierdyliony pieniądzów, pompę podłącz na krótko do świateł pozycyjnych. Działa już dwa lata ;)
Mam 1.2 16v więc zwykła pompa hydrauliczna – bez sterownika ;)
Z miłą chęcią tutaj zaglądam :)