Ponieważ dość rzadko zdarza mi się prowadzić jakiś samochód, w dowodzie rejestracyjnym którego nie widnieje moje nazwisko, jestem dość mocno ograniczony jeśli chodzi o możliwość bezpośredniego porównania ze sobą różnych modeli. Owszem – potrafię oczywiście stwierdzić czym różni się Seat Ibiza od Mercedesa CLS 63 AMG ale mimo wszystko, gdy wsiadam do jakiegoś nowego modelu, jestem z początku kompletnie zdezorientowany i przerażony.

Przypominam wtedy niedźwiedzia, którego ktoś wyciągnął za ogon z jego małej, cieplutkiej nory, a następnie wrzucił go do sklepu z oświetleniem scenicznym podłączonym do teledysku Davida Guetta.

Z paniką w oczach przeskakuję wzrokiem po całym kokpicie przypominającym konsoletę nowego Boeinga i zastanawiam się jak u licha odpala się to futurystyczne cholerstwo? Co to za kontrolka? I czego chce ode mnie ten irytujący piszczek czepiający się mnie za każdym razem kiedy tylko się poruszę?

Jest to tym bardziej stresujące, że przeważnie na fotelu obok siedzi wówczas pękający z dumy właściciel pragnący pochwalić się tym swoim nowym cackiem i poznać opinię stroniącego od maszynki do golenia człowieka, który to prowadząc blog motoryzacyjny chcąc nie chcąc jest przez niego postrzegany za łatwiej dostępny substytut Włodzimierza Zientarskiego.

A tym czasem ja – ów domniemany ekspert z branży motoryzacyjnej, mam problem ze stwierdzeniem jak w tym dość standardowym jak na owe czasy modelu w ogóle uruchamia się silnik.

Oczywiście mam świadomość, że po czymś takim mój wyimaginowany, naciągnięty niczym stringi poseł Grodzkiej ekspercki wizerunek pękłby jak bańka mydlana, dlatego rżnę głupa, że nie odpalam samochodu nie dlatego, że nie potrafię, tylko ponieważ chcę najpierw w spokoju przyjrzeć się jakości wykonania deski rozdzielczej.

To daje mi czas na przyjrzenie się kluczykowi/karcie i zlokalizowanie otworu, w który należy to ustrojstwo włożyć bądź też przycisku z napisem Start, który w teorii powinien uruchomić tego zionącego ogniem turbodiesla.

I w zasadzie właśnie to jest właśnie największy problem współczesnych samochodów.

Przyciski.

Chcesz włączyć silnik? Wciśnij przycisk. Chcesz pogłośnić radio? Wciśnij przycisk. Chcesz zmienić kąt podparcia lędźwiowej części kręgosłupa? Nie zgadniecie – tak! trzeba wcisnąć przycisk! Nie ma problemu jeśli macie do czynienia z jakimś małym miejskim hatchbackiem, ale kiedy siedzicie w wielkiej francuskiej limuzynie przypominającej kształtem gigantyczną bagietkę okazuje się, że ilość zamontowanych w niej przycisków jest większa niż w wieży kontroli lotów na lotnisku Heathrow.

Dlatego jeśli nie urodziliście się w tym samochodzie, a następnie nie spędziliście w nim przynajmniej dwudziestu lat swojego życia (od najmłodszych lat żując wajchę wycieraczek, raczkując po dywanikach, grając w piłkę w bagażniku, a następnie bałamucąc na tylnej kanapie cycatą siedemnastolatkę imieniem Sandra)  nie macie szans, żeby zapamiętać do czego służy dany przycisk i w którym rzędzie znajduje się ten odpowiadający za włączenie świateł przeciwmgielnych.

Nie wiem jak Wy, ale ja należę do grupy ludzi, która w ciągu dnia używa już tylu przycisków, że wsiadając do samochodu po prostu nie mogę już na nie patrzeć.

Kiedyś jedynym przyciskiem jaki naciskałem był dzwonek do drzwi naszego sąsiada. A i tak naciskałem go wyłącznie wtedy, kiedy wspólnie z chłopakami podrzucaliśmy mu pod drzwi torebkę z płonącą psią kupą. Tymczasem teraz moje życie to niekończące się pasmo przycisków. Wstaję rano – pstryk, wyłączam budzik. Pstryk, włączam światło. Potem włączam jeszcze moją elektryczną szczoteczkę do zębów, mikser, czajnik, telefon, kuchenkę, a potem znów światło. Potem przez kilka godzin wciskam guziki na klawiaturze wydając (jak mi się zdaje) polecenia, których zupełnie nie rozumiem ani ja, ani mój równie aspołeczny komputer.

Niektórzy ludzie potem wsiadają do swojej Skody Octavii i znów zaczynają wciskać różne guziki.

Wkładają też do uszu urządzenia bluetooth, a stojąc na światłach bez wyraźnego celu wciskają guziki odpowiedzialne za sterowanie klimatyzacją. To samo robią po przyjściu do domu odgrzewając obiad. I oglądając telewizję.

Z resztą – już nawet nie sama ilość przycisków jest tutaj przygnębiająca, ale też sama ich forma.

Bo widzicie, niedawno wspominałem o tym, że obecnie wszystkie te przyciski i drążki zmiany biegów działają tak niesamowicie, że jeśli porównać to z moim Escortem, okazuje się, że w jego wypadku nawet sama zmiana biegów przypomina grzebanie patykiem w świeżej kretowinie.

W nowym samochodzie każdy przycisk ma odpowiednią twardość, średnicę oraz głębokość ugięcia, a do tego wydaje sygnał dźwiękowy tak fascynująco miękki, że niechcący może on doprowadzić do orgazmu obecnych w pobliżu przypadkowych miłośników marki apple.

Tymczasem w modelach z lat 80 już sama regulacja suwaka temperatury nawiewu wymagała użycia obojga rąk i dodatkowego zaparcia się o podsufitkę za pomocą nogi. Co więcej – jeśli już w tym heroicznym poświęceniu udało się ją przesunąć, towarzyszył temu dźwięk przypominający przepychanie fortepianu po parkiecie zasypanym warstwą tłuczonego szkła.

Gdy po powrocie z kolacji wysiadając z samochodu trzasnęło się drzwiami, w jego wnętrzu rozbrzmiewało takie echo, że dało się je słyszeć jeszcze cztery godziny później, kiedy dzieci już spały, a samochód stał w garażu położonym dwa piętra niżej.

Owszem – wszystkie te elektroniczne udogodnienia przesuwające Wasz zadek bez konieczności używania mięśni są naprawdę fajne, ale powiedzcie sami – kiedy to właściwie samochód, z funkcji zabierania nas w najbardziej odległe rejony świata i Sosnowca przeistoczył się w czterokołową alternatywą siedzenia we własnym salonie?

Kiedy byłem mały uwielbiałem zabawki wymagające kręcenia, przesuwania i obracania różnych elementów. Jeśli jakaś zabawka nie była w stanie zapewnić mi tych atrakcji, zapewniałem je sobie sam.

Śrubokrętem.

W ten sposób najsłabsze zabawki były eliminowane w drodze ewolucji.

To samo uwielbiałem zawsze w samochodach – różnego rodzaju zapadki, cięgna, pokrętła, przełączniki – po prostu manualna orgia. Tymczasem obecnie większością rzeczy steruje się albo za pomocą delikatnych przycisków, albo też ekranów dotykowych (które nawiasem mówiąc są jeszcze gorsze).

Gdzie tu cała zabawa? Gdzie te mechaniczne odczucia dowodzące tego, że samochód to złożona maszyna przypominająca swoją strukturą ludzką istotę? Gdzie w tym układzie scalonym ukrywają się żyły, płynąca w nich benzyna i sterowane za pomocą linek ścięgna? Skąd mam wiedzieć, że pod tym plastikowym kokpitem kryje się bijące membraną serce i wirująca w szalonym pędzie pompa paliwa?

Nawet głupie telefony dotykowe mają sztucznie dołożoną funkcję klikania i wibrowania po dotknięciu przycisku – dowód na to, że człowiek nie może prawidłowo egzystować bez skrzypienia, stukania i bzyczenia.

Gdzie podziała się ta twarda, mechaniczna część samochodowej natury?

Gdzie są te niutonometry pachnące etyliną i smarem, chłodne, metalowe przełączniki i klamki drzwi podłączone do zamków metalowymi prętami?

Ergonomio, coś Ty najlepszego uczyniła…

11 Komentarzy

  1. Ronnie 26 kwietnia 2013 o 20:23

    Na szczęście nie stać mnie na te nowe zabawki zwane (jeszcze) samochodami :) 

    Wole te z lat 90 :) 

    I tak szczerze to wole mojego Hyundaia (nic nie mów!) niż nowego Mercedresa czy inne BieMdabliu. Co gorsza  każdy w dieslu :/ 

    Musiałbym być okropnie bogaty żeby chcieć posiadaćtakie nowe ustrojstwo.

    Chociaż nie! :D Wtedy i tak stała by jakaś szybka Honda na podjeździe z lat 90 :D

  2. Vein 26 kwietnia 2013 o 21:52

    Jeśli napisałbym notkę o tym samym, miałbym identyczne przemyślenia. Nawet zabwaki rozwalaliśmy w podobny sposób :P

    1. Tommy 30 kwietnia 2013 o 08:36

      Ja nie rozwalałem, tylko odblokowywałem ich ukryte funkcjonalności ;}

  3. kuba 27 kwietnia 2013 o 02:01

    też dlatego jeżdżę w124 2.0d z 88 roku. nie wiem dlaczego, ale od dnia, w którym kupiłem to auto (przez przypadek), pokochałem tą prostotę. tu się nie ma co zepsuć. wsiadasz, jedziesz, kiedy tylko masz na to ochotę i nigdy Cię nic nie zaskakuje z atrakcji typu: przeskoczył rozrząd w moim rocznym passacie 2.0 tdi, czy zawieszenie po 6 miesiącach od remontu stuka jak oszalałe. czuję, jakbym się ustatkował.

    1. Tommy 30 kwietnia 2013 o 08:38

      W 124 zawsze niesamowicie podobała mi się deska rozdzielcza (a w szczególności zegary). Właśnie przez ten kanciaty, prosty styl – ot taka kwintesencja klasycznego wnętrza samochodu. Niby bez polotu, ale kurczę, ma cholera coś w tych liniach, że nie da się jej nie lubić :}

  4. brokbaju 27 kwietnia 2013 o 08:42

    Totalna prostota i brak zbędnych przycisków sprawiły, że po miesięcznym okresie użytkowania mojego e30 (szczęśliwy człowiek :D) potrafię "na ślepo" zlokalizować wszelakie pokrętła i suwaki znajdujące się na desce rozdzielczej. Dodam, że w Golfie IV do dziś mam z tym problemy, a miałem ponad pół roku na przyzwyczajenie się.

  5. lukasz 27 kwietnia 2013 o 09:29

    To efekt postępu. Skoro każdy nowy samochód ma być nowszy i lepszy od poprzedniego, to takie coś to już normalka. Wszystko musi być bardziej ergonomiczne, bardziej komfortowe, przyjazne dla użytkownika itd.. Trzeba iść do przodu, bo jeśli byśmy dalej byli na etapie suwaków, które też lubię, to daleko byśmy się nie ruszyli od 20 lat, a 20 lat to strasznie długo jeśłi chodzi o rozwój technologii. Też nie lubię guzików, wolę suwaki, i nowe samochody uważam za beznadziejne. Jednak nie ze względu na te guziki pod którymi nie wiem co tak naprawdę jest, ale ze względu na gówniane silniki. Ja przepraszam, ale dlaczego żaden producent nie ma w swojej ofercie np 3,5 litrowego benzyniaka z jakąś porządną ilością koni pod maską? Z chęcią pokusiłbym się na dustera, ale nie kuźwa z silnikiem 1.4 który nie jedzie.. Jeśli bym miał kupować jakiś nowszy samochód, to swap z miejsca na coś z charakterem. I również dlatego pozostanę przy samochodach z lat 90. W tym momencie pewnie już końcówki, ale wciąż.

    1. Tommy 30 kwietnia 2013 o 08:46

      Problem polega na tym, że większość nowych samochodów jest adresowana do ludzi, którzy zwykli kupować nowe samochody;} Oni przywykli do zmiany samochodu co parę lat dlatego mają w nosie to, że ich zrobiony z malukaltury i puszek po napojach 1.0 ecobost za 5 lat będzie nadawał się wyłącznie na śmietnik. Podobnie mają w nosie czy pedał gazu działa na linkę, kabel, gumkę od majtek czy może jest sterowany za pomocą ciemnej mocy.

      Taki człowiek pod maskę nawet nie zaglądnie.

      Dlatego też nikt przy zdrowych zmysłach nie wydałby 60k na wóz posiadający suwaki ogrzewania i to jest zupełnie naturalne – dlatego też nikt takich samochodów nie produkuje (no może poza paroma skrajnymi przypadkami z dalekiego wschodu).

      Ja uwielbiam samochody o typowo analogicznym charakterze – takie z linkami, dużą ilością nieosłoniętych metalowych części i stosunkowo prostą konstrukcją opartą na elementach naprawialnych przy użyciu młotka i kluczy oczkowych. Dlatego też w dzieciństwie chyba przez 3 lata zbierałem złotówki na duży zestaw z ciężarówką z lego techniks…

      Cholera…

      Idę poszukać go na strychu

  6. motocentrum 29 kwietnia 2013 o 16:04

    A mi się wydaje, że nowoczesność nie powinna po prostu całkiem wypierać całej reszty. Dla osób, które nie są zwolennikami ciągłego klikania :)

  7. Stiuk 30 kwietnia 2013 o 01:28

    Ostatnio kupiłem ponownie e36. Wsiadłem do tego samochodu i od razu wiedziałem gdzie co mam, a odruchowe używanie wszelkich dobrodziejstw jakimi jest obdarowany ten samochód przychodzi bardzo naturalnie. 
    Nie mam problemu z poruszaniem się w nowych autach, ale uważam, że przeciętny zjadacz chleba będzie miał problem z posługiwaniem się na przykład pokrętłem i systemem iDrive czy MMi. 
    Osobiście doświadczyłem przypadku kiedy w dość nowym samochodzie cztery osoby nie potrafiły włączyć, a co dopiero zakodować fabrycznej nawigacji. Ja jako młody człowiek, obcujący na codzień z dobrodziejstwami współczesnej elektroniki, zostałem poproszony o sprawdzenie tego faktu. 
    Nie było trudne włączenie i zakodowanie tej nawigacji… ale nie o to chodzi. Cztery osoby nie potrafiły jej włączyć, a co dopiero zakodować! To jest dramat. W samochodzie masz gadżet, którym możesz się pochwalić przed kolegami, ale kiedy poproszą Cię o jego włączenie już jesteś blady ze strachu, bo nie wiesz jak go uruchomić. 
    Auta są napchane coraz to bardziej zmyślnymi rzeczami, których tak naprawdę użyjemy raz, czy dwa razy. A żeby włączyć zwykłe radio musimy przejść przez piędziesiąt siedem tysięcy dwieście innych funkcji, o których nie mamy zielonego pojęcia, oczywiście będzie to możliwe jeżeli znajdziemy właściwy guzik, którym ów funkcje się przełącza…

  8. Toldi 30 kwietnia 2013 o 21:10

    Ja niedawno miałem okazję jeździć służbową Astrą 2008r. Niby fajnie: komputer sterowany z przycisków pośrodku albo z kierownicy… Ale zanim opanowałem co i jak to pokazowałem kilka ważnych dla właściwego użytkownika ustawień ;)

     

    powiem jeszczze jedno: najgorszy był dla mnie kierunkowskaz. Nie jest to dźwignia, którą się wciśnie i zostanie tam gdzie ma być – lewo prawo – tylko wróci do pozycji 0, a kierunkowskaz zamiga 3 razy… tylko 3… a czasem zdarzało się że migotał na stałe i o matko jak go wyłączyć. to może w drugą stronę nacisnąć i o zgrozo to samo… migota w lewo… masakra… dopiero po 10 minutach jazdy opanowałem że są tam dwie pozycje i po prostu pierwsza na wyprzedzanie druga na stałe… ale ta pozycja 0…. masakra dla mnie… wolę normalną dźwignie… może jestem zbyt prostym chłopakiem…

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *