Jak wiecie od jakiegoś czasu parę wieczorów w tygodniu spędzam na moim poddaszu, gdzie niczym rasowy miłośnik win owocowych i niedopałków z pobliskiego śmietnika przerzucam sobie złom.

Niestety sporo osób postrzega siłownię jako siedzenie na dziwnym urządzeniu z tępym wyrazem twarzy i bardziej bądź mniej skoordynowane machanie spoconymi rękami. Ot po prostu kombinacja ruchów, które trzeba wykonać, żeby urosły nam ręce. Ruchów, które są z reguły tak proste i powtarzalne, by nawet ktoś z ilorazem inteligencji płyty gipsowo-kartonowej dał sobie z nimi radę.

A to, mówiąc krótko zupełnie nie tak.

Bo widzicie, na siłownię zaglądam regularnie od mniej więcej dwóch lat. Wielu moich znajomych uważa więc, że na tym etapie powinienem wyglądać już jak przyrodni brat Mariusza Pudzianowskiego – „no bo mój znajomy po roku na siłce to już miał taką masę, że się ledwo w drzwi mieścił”.

Ja tymczasem wyglądam bardziej jak przyrodni brat Adama Małysza. Nadal mogę wchodzić w drzwi en face, a jedynym wizualnym skutkiem ubocznym machania sztangą jest konieczność pozbycia się kilku dobrze dopasowanych koszul, w które dziś nie dam już rady się zapiąć. To jednak żaden wyczyn, bo podobny efekt można uzyskać po prostu pijąc piwo.

Moja waga utrzymuje się w okolicach 90 kilogramów, a telefonu nie muszę odbierać drugą ręką. Wcale nie wydaję się większy niż statystyczna większość społeczeństwa. Znam nawet kilka kobiet, które wygądają znacznie groźniej niż ja.

Po co więc co drugi dzień przelewam tyle potu?

Bo widzicie, trening siłowy to wbrew pozorom głównie praca głową. Praca z głową i praca nad głową zarazem.

Kiedy zaczynałem swoją przygodę z treningiem skupiałem się przede wszystkim na tym aby podnieść jak najwięcej kilogramów i jak najszybciej nabrać mięśni. Nie oszukujmy się – po to przecież kupiłem sobie sztangę i kilka krążków. Chciałem w końcu wyglądać jak facet, a nie sflaczała piłka do kosza, z którą dość mocno się w tamtym okresie utożsamiałem. Dlatego też każdy dodatkowy (często wyimaginowany) milimetr w obwodzie bicepsa wywoływał u mnie istną euforię. Wydawało mi się, że za każdym razem kiedy zerkam na swoje ramię, jest ono o dobre kilka centymetrów większe niż przed momentem.

Było w tym nieco prawdy bo w początkowym okresie treningów bardzo szybko nabierałem muskulatury choć żywiłem się głównie ziemniakami i dietetyczną pepsi.

Potem jednak nastąpił pierwszy zgrzyt.

Kiedy po około czterech miesiącach treningu na siłowni nadeszła wiosna, a ja jak zwykle wybrałem się w góry żeby trochę pobiegać, po pierwszym przebiegniętym kilometrze poczułem się tak, jakby ktoś dla draki przyczepił mi do pleców babciną wersalkę. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa, a każdy krok stawiałem ze sporą trudnością – wydawało mi się nawet, że coś dziwnego stało się z grawitacją bo do ziemi przyciągał mnie jakiś wielki, niewidzialny magnes. Nogi same uginały mi się pod ciężarem ciała. Płuca ledwie wyrabiały z przerabianiem powietrza na benzynę, a ja wyglądałem tak, jakbym zaraz miał opuścić ziemski padół leżąc w przydrożnym rowie i trzęsąc się niczym stary Escort na wybojach. Po dwóch kilometrach leżałem już na poboczu i walczyłem o życie. Kilka razy straciłem chyba nawet przytomność.

W każdym bądź razie zastanawiałem się wtedy jak to możliwe, że jestem taką śmierdzącą padliną skoro kilka miesięcy wcześniej blisko 20 kilometrowy bieg nie sprawiał mi jakichś szczególnych problemów – przecież trenuję na siłowni na boga!

Odpowiedzi na to pytanie udzieliła mi moja wyjątkowo mało subtelna waga łazienkowa. Zamiast 83 kilogramów do których się przyzwyczaiłem, jej wskazówka zatrzymała się dopiero w okolicach liczby 95. Nie dość więc, że biegałem z ponad dziesięciokilogramowym balastem to na dokładkę przyzwyczajałem moje mięśnie wyłącznie do krótkiego i bardzo intensywnego wysiłku. Kiedy więc miały one przez dwie godziny pracować z dużą szybkością, zaczynały zachowywać się jak rozgotowane kiełbaski.

Po tej joggingowej kompromitacji dość szybko więc zapoznałem się z treningiem redukcyjnym, czyli mówiąc bardziej precyzyjnie – dietą.

Wyrzuciłem więc z menu ziemniaki i pepsi i zabrałem się za przygotowywanie bardziej wartościowych posiłków. Poczytałem też trochę o samym treningu i postanowiłem wpleść w niego nieco więcej elementów wymagających nie tylko siły, a przede wszystkim wytrzymałości. Tak więc po jakimś czasie kręcąc jak szalony orbitrekiem zniwelowałem wagę do około 86 kilogramów. Wtedy jednak okazało się, że nie jestem już w stanie ruszyć ciężarów, którymi jeszcze nie tak dawno operowałem bez większego problemu.

Wróciła wytrzymałość, szlag trafił siłę. I co bolało jeszcze bardziej, wyrośnięte bicepsy też.

No więc znów szukanie nowych planów treningowych, podmienianie ćwiczeń i szukanie optymalnej relacji pomiędzy treningiem siłowym, a interwałami i bieganiem. Dieta, aktywniejszy tryb życia i sprawdzian formy poprzez udział w dziesięciokilometrowym biegu Fiata.

Wszystko w końcu zaczęło się jakoś docierać.

W efekcie niedawno, podczas rutynowego wykonywania pompek na poręczach zauważyłem pewną fajną rzecz. Kiedy kilka miesięcy wcześniej dodałem to ćwiczenie do mojego repertuaru, ledwie wykonywałem cztery czyste powtórzenia.

W drugiej serii były to już aż dwa, a kiedy próbowałem wykonać choćby jedno powtórzenie więcej, kończyłem na podłodze z twarzą wbitą w wykładzinę i rękami splątanymi w tajemniczy sposób z lewą nogą. Wydostanie się z tej podłogowej kamasutry zajmowało mi dobre dwie godziny.

Teraz jednak pompki na poręczach wykonuję bez najmniejszego problemu w czterech seriach po piętnaście powtórzeń każda. Czasami robię je z nogami uniesionymi w poziomkę – tak dla draki. Zdarza mi się też podwieszać sobie do pasa dodatkowe obciążenia, żeby nie było zbyt łatwo.

I to właśnie jest w tym wszystkim najfajniejsze. W pewnym momencie przyłapujesz się niechcący na czymś, co jeszcze jakiś czas temu było dla Ciebie kompletnie niewykonalne. Myślisz sobie wtedy, „cholera jakim cudem mogłem mieć z tym jakiś problem?”.

Łamiesz więc kolejne ograniczenia, a kiedy na drodze staje Ci jakaś nowa bariera, zamiast szukać drabiny albo skrzętnie ukrytej furtki po prostu zaczynasz okładać ją gołymi pięściami. I choć leje się krew, pot i łzy to walisz w nią tak długo aż cholera wymięknie i rozpadnie się na kawałki.

To właśnie jest idea treningu siłowego.

Budowanie przez wysiłek i trud takiej determinacji i siły psychicznej, że wszystkie przeszkody i ograniczenia zaczynasz postrzegać jako emocjonujące wyzwania. Tam gdzie inni padają na kolana, Ty idziesz z podniesioną głową. Tam, gdzie inni uginają się pod gradem ciosów, Ty nadstawiasz twarz.

Tylko po to aby patrząc wrogowi w oczy jak najlepiej wycelować kontrujący cios.

Siłownia nie zrobi z Was przygłupów z muskularnymi ramionami. Sprawi za to, że nawet gdy przeciwności będą walić na Was z pełnym impetem, Wy będziecie stali wyprostowani i czekali na nie z nonszalanckim uśmiechem.

Siła woli jest mięśniem. Jeśli chcesz, żeby była silna, musisz nad nią pracować.

9 Komentarzy

  1. Adam 4 grudnia 2013 o 21:18

    Kurde Tommy na siłke chodzisz, beemke masz, z resztą poglądów też się zgadzam – dobrze wiedziećmże stapają po świecie bratnie dusze

     

    pozdrowienia z 3er

    1. Tommy 5 grudnia 2013 o 07:28

      Mam też dres z ortalionu i łyżkę do opon jak coś ;}

  2. Szczypior 4 grudnia 2013 o 23:25

    Tommy, tak z ciekawości, to od jakiej masy ciała zacząłeś? Ja jakiś czas robiłem serie pompek z http://www.100pompek.pl i progres był spory,tak samo spadek kiedy przestałem ćwiczyć ;) Teraz nawet nie myślę, żeby się za coś zabrać, bo po prostu nie mam kiedy, chyba, że w pociągu między Tychami a Bielskiem. Ale głupio tak później plamy potu za sobą zostawiać na uczelni.

    1. Tommy 5 grudnia 2013 o 07:21

      " Teraz nawet nie myślę, żeby się za coś zabrać, bo po prostu nie mam kiedy,"

      ;}

      A jeśli chodzi o wagę – początkowo ważyłem 80 kilo, ale z mojej analizy wynikało, że składam się głównie z margaryny i gotowanych białych kiełbasek. W sumie przybrałem łącznie około 10 kilogramów i ten poziom staram się utrzymywać (takie optimum pomiędzy siłą, a szybkością).

      Co do pompek – samo wyzwanie spoko, ale machanie po 100 sztuk moim zdaniem nie ma sensu bo jedyne co zyskasz to przerośnięte tricepsy i wypalenie. Robić serie po 15 i dokładać sobie co jakiś czas na plecy kolejne obciążenia;} Mógłbyś też połączyć pompki z podciąganiem na drążku i kiloma innymi prostymi ćwiczeniami (wykroki, podrzut piłki lekarskiej etc). Ćwiczenia proste, nie wymagające sprzętu i wiele miejsca a mocno rozwijające całe ciało ;}

  3. radosuaf 5 grudnia 2013 o 10:17

    Wystarczy raz na jakiś czas zrobić sobie serię 20 przysiadów, żeby zobaczyć, czy idziemy w dobrym kierunku :). To jest ćwiczenie, które oddziela mężczyzn od chłopców :D.

    1. Tommy 5 grudnia 2013 o 10:24

      Owszem.

      Tyle, że jeśli raz na czas robisz dwadzieścia przysiadów, to z reguły w okolicy dziesiątego przypominasz sobie dlaczego nie robisz tego częściej ;}

  4. pompki 28 stycznia 2014 o 12:47

    Fajny blog. Gratuluje samozaparcia w treningu i wylewnych artykułów.

  5. Vera 3 lipca 2014 o 14:44

    Świetny styl pisarski :). Naprawdę mam coraz większą ochotę zainwestować w siłownię.

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *