Ponieważ wiem, że jest tu trochę osób, które mogą nie pamiętać czasów, kiedy moje BMW e36 jeszcze jeździło, Gruby wyglądał jak ten dzieciak z okładki albumu Fatboy Slim, a Diabhal, zamiast starać się nie zginąć na północnej pętli w kasku z doklejonymi gumowymi uszami, spędzał popołudnia na leżeniu na kanapie i woskowaniu swojego Forda Mondeo kombi, postanowiłem zacząć od krótkiego wyjaśnienia co to właściwie jest cała ta „Jużniebordowa”.
Zakładam po prostu, że możecie nie wiedzieć, albo nie znać szerszego kontekstu.
Jak to więc właściwie się zaczęło?
Otóż jakieś 13 lat temu, najpewniej znajdując się pod wpływem sporej ilości chrupek bekonowych i grejpfrutowej Fanty nabyłem drogą kupna tanie i wymagające sporo troski BMW e36 318is w nadwoziu coupe.
Takie z szyberdachem.
Bordowe.
Tutaj przeskoczmy trochę w czasie przez okres pełnej nieskrywanego entuzjazmu, względnie bezkosztowej eksploatacji (uzupełnionej o typowe rytuały młodego tunera, takie jak malowanie zacisków hamulcowych i pokrywy zaworów na czerwono) i przejdźmy do momentu, gdy zaczęło mi się wydawać, że brakuje mi mocy.
Zamontowałem więc rzędową szóstkę, zawieszenie i napęd z rozpadającego się BMW 328i, które udało mi się kupić od Darasa za obecną równowartość pół tony węgla, czyli patrząc na aktualny kurs złotówki, jakichś 14 euro.
E36 w takiej „poprawionej” konfiguracji służyło mi przez kilka lat jako auto na co dzień, aż w końcu proces samoczynnej redukcji wagi osiągnął w nim taki etap, że chcąc nie chcąc musiałem zagryźć zęby i wymienić sporą część nadwozia.
Głównie tę dolną część, jeśli mamy być precyzyjni, ale oberwało się też paru elementom, które trzeba było później polakierować.
I tutaj, niczym upośledzona wersja Neo z Matrixa (taka z fryzurą na czeskiego piłkarza i w okularach z logiem pit-vipera), stanąłem przed wyborem jednej z dwóch tabletek.
Pierwsza – dzwonię do bociana, ładuję w e36 ciężarówkę pieniędzy i z pomocą profesjonalnego lakiernika robię z niej istne cudo. Potem dokupuję jeszcze uchwyt na napoje za 4760 złotych, te kultowe fotele z brzydkimi zagłówkami za kolejne dziesięć, zakładam konto na forum BMW Syndykat i zamykam e36 w garażu, żeby przypadkiem nie pobrudziło się od jeżdżenia po tych brudnych drogach.
Albo nie pomyliło się z identycznym autem kolegi, najpewniej o imieniu Sebastian z którym to raz do roku spotykalibyśmy się na zlocie w jakiejś miejscowości turystycznej, o której w życiu nie słyszałem, żeby oglądać jeszcze więcej identycznych beemek, robić zdjęcia na wpół pustych butelek Jacka Danielsa i wrzucać je do internetu z hasztagami zawierającymi słowo „gentleman” .
Druga tabletka – po blacharce ogarniam lakier nakładany zaawansowaną japońską technologią jako-tako, wkładam do środka dwa kubły i buduję pozbawioną sensu wyścigówkę, o której od zawsze marzyłem, tylko nie byłem wystarczająco głupi, żeby próbować ten plan zrealizować.
Nie muszę chyba mówić, na którą opcję padło, skoro jestem idiotą, a auto nazywa się dziś „Jużniebordowa”.
Żeby jednak usprawiedliwić tę zbrodnię przeciwko „prawdziwym miłośnikom marki” wyjaśniam, że to w dużym stopniu dlatego, bo wiedziałem doskonale, że wyrzucając masę kasy na przekształcenie starego BMW w wyposażone w niskoprofilowe opony jajko Faberge, będę miał ogromne opory, żeby użytkować je później w sposób, który dla starego, tylnonapędowego BMW z rzędową szóstką wydaje mi się najbardziej odpowiedni.
Czyli orać je pod czerwone jak starą szmatę, wpadać w zakręty tyłem do przodu i odbijać się od szykan na torze Kielce, śmiejąc się przy tym głośno i klepiąc je ręką po desce rozdzielczej mówiąc, że „to było naprawdę dobre staruszku”.
A teraz przechodząc już do sedna – wiem, że proces budowy tego auta wygląda trochę jak szukanie sobie na siłę jakichkolwiek innych zajęć, byle tylko nie zajmować się jego składaniem, ale wbrew pozorom cały czas trzymam się wcześniej ustalonego i dość dobrze przemyślanego planu.
Wygląda to tak, a nie inaczej głównie dlatego bo to po prostu strasznie chujowy plan.
A tak bardziej serio – widzicie, włożyłem w to auto już całą masę roboczogodzin – dwa pierwsze etapy prac, czyli kompletna odbudowa silnika i osprzętu, a potem odchudzanie i wyposażenie wnętrza w klatkę, kubły i inne elementy zajęły mi ponad 2 miesiące.
Takie są uroki robienia takich rzeczy całkowicie samodzielnie i to w tym dostępnym, tak zwanym „wolnym” czasie.
Później doszła jeszcze przebudowa nadwozia, poprawienie układu hamulcowego i kilka innych spraw, więc w efekcie przez jakieś 3 miesiące bez przerwy nie robiłem nic poza składaniem Jużniebordowej. Te trzy miesiące to sporo czasu, szczególnie kiedy jest się jedynym sprawnym facetem w kilku gospodarstwach domowych.
I równocześnie jedynym osobnikiem potrafiącym używać młotka.
Na liście rzeczy czekających w kolejce do zrobienia miałem więc między innymi zaczynającą się sypać Ibizę, uporządkowanie ogrodu po budowie, remont kuchni w rodzinnym domu Izy, wykończenie pralni, remont biura, wymianę całego ogrodzenia i rynien na dwóch budynkach, budowę nowego ogrodzenia w moim rodzinnym domu, ogarnięcie nowego podjazdu, montaż nowych instalacji, zrobienie od zera dwóch łazienek, a do tego całą masę pracy związanej z utrzymaniem tych kilku samochodów i trzech domów, którymi się opiekuję – koszenie, malowanie, naprawianie usterek, wymiany oleju, opon, zużytych części, i tak dalej, i tak dalej.
To naprawdę cała masa pracy.
Doliczcie to tego częste wypady na tory (do których trzeba przygotować siebie, sprzęt i auta) pracę nad głupimi prezentami, nasz czelendż treningowy (pochłaniający zwykle przynajmniej kilka godzin tygodniowo) oraz czas poświęcony rodzinie i przyjaciołom, plus jeszcze mocno angażującą pracę zawodową i macie odpowiedź dlaczego Jużniebordowa czeka tak długo.
To, że wszystko lubię (i w większości przypadków potrafię) zrobić sam jest naprawdę super, ale to równocześnie straszny rak sprawiający, że w większości tematów nie mam zaufania do absolutnie nikogo poza samym sobą.
Gruby i Diabhal wymyślili mi z tej okazji ksywkę „Pan Sowa” nawiązującą do tego pierzastego buca z Kubiusia Puchatka – bo to, że każdy proces muszę ogarnąć samodzielnie sprawia, że najpierw z wszystkiego się doktoryzuję, a potem realizuję dane zadania wedle moich prentkich standardów.
W efekcie kiedy któryś z pozostałych zjebów rozkminia jakieś czekające go wyzwania, ja mam do tego gotowy, rozpisany w najdrobniejszych detalach tutorial.
Przyjęło się więc, że czego by człowiek nie wymyślił, ten zjeb Pan Sowa na pewno ma to już rozpisane i wszystko wszystkim wyjaśni – w efekcie spora część naszych konwersacji wygląda tak:
Albo tak:
Kiedy będąc przypadkiem na jakichś targach pokazałem kolesiowi od hydroizolacji zdjęcia z robionej przeze mnie łazienki, w której wykorzystywałem ich systemy, popatrzył na mnie jak na zjeba i stwierdził, że oni to nawet przy basenach nie robią tego w taki sposób.
No dobra, ale dość tego żalenia się na problemy, które sam sobie tworzę, a potem bohatersko z nimi walczę – jak właściwie wygląda ten mój plan związany z dokończeniem Jużniebordowej i czemu tyle to trwa?
Generalnie z długiej listy prac do wykonania zostały mi trzy grubsze sprawy:
- Wymiana tylnego zawieszenia (mam w pudełkach odnowiony komplet wahaczy, wózek, nowe poliuretany, łożyska i tak dalej)
- Wspawanie wzmocnień i zbudowanie nowych nadkoli wewnętrznych pod szersze, plastikowe nadkola.
- Uporządkowanie wiązki i przełączników wnętrza.
I teraz gdzie jest sedno – dwa pierwsze punkty zajmą sporo czasu i wymagają ustawienia auta na koziołkach przynajmniej na miesiąc albo i dwa (nie oszukujmy się – zdemontowanie wszystkiego, wypiaskowanie miejsc z korozją, wspawanie wzmocnień do wózka, mocowania zawieszenia, wzmocnienie podłużnic, wycięcie błotników i zbudowanie nowych nadkoli, przymiarki, położenie podkładów i konserwacji, montaż wszystkiego do kupy, zbieżności i tak dalej to masa roboczogodzin).
A ponieważ mój garaż jest niewiele większy niż samochód, który się w nim mieści, spowoduje to, że na te dwa miesiące zablokuję sobie możliwość zrobienia czegokolwiek innego – tak na amen.
Dookoła samochodu muszę chodzić jak koleś, który ucieka po gzymsie wieżowca od swojej kochanki
Poza tym owszem, potrafię otworzyć piwo zębami i całkiem nieźle rozpoznaję samochody po dźwięku ale pozbawionego zawieszenia auta stojącego na koziołkach za ch*ja sam z tego garażu nie wydostanę. Ponieważ zaś nie mam innej przestrzeni, w której mógłbym coś wyspawać, wyciąć albo polakierować to wszystkie inne projekty i zadania wymagające przestrzeni garażowej będą zablokowane do czasu, aż tego nie skończę.
Wymiany oleju, zmiany kół na zimowe, budowanie prezentów, cięcie nowego blatu, cięcie płytek i tak dalej – albo będę musiał robić to na podjeździe (w śniegu, deszczu i po ciemku) albo w salonie.
Co na pewno skończy się źle, jeśli Iza zauważy, że wnoszę właśnie do domu spawarkę, 50 metrów przedłużacza do siły i 200 kilo profili stalowych przeznaczonych na nowy prezent urodzinowy dla Diabhala.
Dlatego też początkiem roku stwierdziłem, że najlepiej będzie jeśli najpierw ogarnę się z zadaniami, które wymagają dobrej pogody (dokończenie ogrodu, budowa ogrodzenia, instalacje na zewnątrz i tak dalej). Później zajmę się tymi, które wymagają dodatnich temperatur i miejsca w garażu – bo mam przy nich coś do lakierowania albo muszę mocno nabałaganić (Ibiza, Peugeot, cięcie płytek do kuchni), a za Jużniebordową wezmę się wtedy, kiedy zrobi się zimno, mokro i nieprzyjemnie.
Bo w okolicach października/listopada będę miał już ogarniętą całą masę rzeczy i będę mógł bez wyrzutów sumienia zaszyć się w garażu na te długie, jesienno-zimowe wieczory.
Tarzymajcie kciuki.
Podziwiam. Częściowo nie rozumiem ale całkowicie podziwiam :)
To sie nie uda :D
4760 pamiętamy.
Dlatego też ostatnio stwierdziłem…fajnie by było postawić sobie kontener morski i zrobić tam warsztato-piwiarnio-manscave-graciarnię.
Ale jak pomierzylem, to niestety sąsiad musiałby pozbyć się piętra z domu, bo HDS sie nie obróci…a z kolei na osiedlu domków z czasów PRL wszędzie są kable wiec duzy dzwig nie wchodził w grę.
A jak Pan od kontenerow uslyszal moj pomysł żeby z rozłożonym HDS cofał w brame niewiele szerszą od jego Scanii z wiszacym 2t pudlem…popukał się w głowę i powiedział że oddzwoni mimo że nie podalem numeru.
No i stanęło na tym, że odkupione od brata drewno zostałe z budowy i jakieś tam inne drewniane cosie posłuzyly za materiał na budowę zadaszenia z eleganckim polbruczkiem i drewnianymi scianami. I w sumie chyba nawet lepiej bo przynajmniej domownicy nie muszą codziennie w zielonym ogrodzie oglądać pudła z blachy falistej w kolorze „rdzawa biel morska” z dumnym logo MAERSK (oferowali mi Evergreen, ale po tym co odwalili na kanale Sueskim jakos mnie nie przekonuje).
Weź się podziel efektem, bo aż jestem ciekaw jak Ci to wyszło :)
Podasz mail?
Znaczy robily to 3 osoby…ja z racji 2 raczej lewych rąk do robot w drewnie (chyba wolą smary i oleje i wszelki brud z klocków) i malej ilości czasu bo jak sie swoja firme prowadzi to tak srednio 10-12h schodzi to szlifowalem i malowalem plus logistyka tzn noszenie kostki, a za konstrukcje i docinki odpowiadał znajomy cieśla (o nazwisku znaczącym Cieślak) a ojciec z racji że zawsze go nosi jak ma siedzieć w domu to a to cos tam przytrzymal a to cos tam pomogl domierzyc.
Poki co zrobilismy ściany ażurowe z desek bo stoją tam graty typu kosiarka, paleciak czy stół ogrodowy ale w zamysle jest zrobienie pelnych albo montaz plyt z pianki albo pelnych scian drewnianych.
Poki co stwierdzilismy, ze kostrukcja musi sie ulozyc i przepracować trochę bo nie kupowalismy specjalnie deski boazeryjnej z flizami bo mialo byc zrobione z dostepnego materiału.
To były czasy kiedy na zmianę CZYTAŁO sie Prędkiego Bloga albo Blogomotiva….!;)
Super!