Doszedłem do wniosku, że nie dość, iż jestem stworzeniem mocno zacofanym technologicznie to jeszcze mam cechy aspołecznego odludka pokroju Jasia Fasoli. No bo spójrzcie sami – w przeciwieństwie do większości moich znajomych zupełnie nie orientuję w tym, jakie knajpy i lokale funkcjonują w obrębie mojego miasta. Nie mam zielonego pojęcia gdzie można wyjść aby się wyszaleć i na parkiecie poocierać się trochę o upite, cycate szesnastolatki. Nie wiem też gdzie można zwyczajnie usiąść i w spokoju, przy piosenkach Katie Melua urżnąć się w trupa tanim winem podawanym w źle dobranych kieliszkach (kosztującym nawiasem mówiąc więcej niż 40 letnie Cabernet Sauvignon co właścicielka uzasadnia tym, że w jej knajpie była kiedyś Magda Gessler, a za kontuarem wymiotował sam Michał Milowicz).

Spośród miliona funkcjonujących w moim mieście lokali jestem w stanie wymienić co najwyżej trzy.

Z czego dwa pierwsze znam tylko z broszurki z numerem telefonu do zamawiania żarcia na dowóz, a trzeci to restauracja McDonalds.

Kiedy słyszę, że ktoś wybiera się do „Labiryntu” albo „Poza światem” nie mam zupełnie pojęcia o czym on do cholery mówi. To samo upośledzenie pojawia się kiedy przejdziemy do tematu komputerów albo smartfonów. Kiedy miałem jakieś piętnaście lat doskonale wiedziałem dlaczego mój Intel Pentium 4 jest lepszy od AMD Turiona, którym dysponował mój sąsiad. Wiedziałem jak szybką pamięć RAM powinien mieć nowy komputer i ile gigabajtów dysku jest mi potrzebne, żeby pomieścić wszystkie płyty ATB i kolekcję niskobudżetowych niemieckich filmów z gołymi babami.

Miałem procesor taktowany na 2,2 gigaherca więc wieczorami mogłem napieprzać smoki w Heroes IV i usuwać drabinki od basenu w starych dobrych simsach.

Teraz jednak, kiedy musimy kupić jakiegoś nowego laptopa do biura, czuję się jakbym próbował znaleźć sobie żonę na stronie kabul-virtual-dating.com. Wszystkie laptopy wyglądają dokładnie tak samo, a ukryta pod plastikową burką technologia, która je rozróżnia jest opisana w broszurkach językiem, którego w najmniejszym stopniu nie rozumiem. Równie dobrze mogliby tam wkleić przepis na ciasto morelowe napisany po hebrajsku – nie zrobiłoby mi to absolutnie żadnej różnicy.

W Saturnie mogliby zamiast laptopa sprzedać mi masażer do stóp z wyświetlaczem LCD i nawet bym się nie zorientował, że coś z nim nie tak.

Z resztą – popatrzcie tylko na mój telefon. Od grubo ponad pół roku korzystam z Nokii 1209, która oprócz dzwonków polifonicznych posiada latarkę, kalkulator i edytor SMS-ów wyświetlający na wielkim 16 kolorowym ekranie całe dwie linijki tekstu.

Zawsze gdy któryś z moich znajomych próbuje wysłać mi MMS ze zdjęciem cycatej szesnastolatki ocierającej się o jego krocze w „Labiryncie”, mój telefon zaczyna wymownie buczeć, po czym automatycznie przełącza się w tryb „a weź się ode mnie odpierdol” który blokuje wszystkie klawisze i rozładowuje baterię do zera w niecałe cztery sekundy.

Poza tym jego pamięć jest tak ogromna, że skrzynka odbiorcza SMS-ów zanim zapcha się na amen zmieści około 20 wiadomości, a coś takiego jak dodatkową kartę pamięci można tu zamontować tylko jeśli dysponuje się szlifierką kątową i młotkiem.

A wiecie co jest w tym wszystkim najgorsze? Nie – nie chodzi o to, że nowe telefony są horrendalnie drogie, ani to, że większość dotychczasowych telefonów rozjechałem samochodem, albo utopiłem w oleju średnio po dwóch tygodniach od zakupu.

Najgorsze jest to, że wszystkie wady tego prymitywnego klocka jakoś zupełnie mi nie przeszkadzają.

Wręcz podniecam się tą wbudowaną latarką jakby to był jakiś miecz świetlny.

Jestem więźniem analogowego dzieciństwa.

W okresie życia, w którym w mojej głowie kształtował się obraz świata i podział na rzeczy fajne i niewarte uwagi praktycznie wszystko co szufladkowałem do tej pierwszej kategorii miało zębatki albo jakiś silnik. Nie było tam miejsca na skomplikowane urządzenia, bo wtedy zwyczajnie nie miałem pojęcia jak się je obsługuje, a do tego moich rodziców zwyczajnie nie było na nie stać.

Zamiast mini-wieży na płyty CD miałem więc radioodtwarzacz z kolorowymi diodami wbudowanymi w głośniki i zestaw kaset Gun’s n Roses odziedziczony po starszym bracie. Miejsce samochodu z centralnym zamkiem i elektrycznymi szybami zajmowało wówczas w naszym domu sześciocylindrowe BMW 323i z 1979 roku.

Właśnie takie samochody pamiętam!

Nieomal zawsze najfajniejsze rzeczy w życiu kojarzą się nam z dzieciństwem – wracamy do wspomnień związanych z wakacjami i całymi dniami spędzanymi na beztroskim okładaniu się pięściami i patykami z dzieciakami z osiedla obok. Wspominamy sklepowe przysmaki i zapach wypieków unoszący się w domu w sobotnie przedpołudnie. Przejażdżki na rowerze i pierwsze absurdalne miłości.

Wydarzenia tamtych lat bardzo mocno odbijają się na tym, jakim jestem dziś człowiekiem.

Nigdy nie lubiłem głośnych imprez i hałasu. Nie lubiłem zgromadzeń i publicznych wystąpień – kiedy w przedszkolu miałem wyrecytować jakiś wiersz o ślimaku, czułem się jakbym miał na czole wymalowany napis „frajer”. Co z resztą nie mijało się zbytnio z prawdą, bo kiedy patrzę na zdjęcia z tamtych lat i ciuchy, w które ubierali mnie wtedy rodzice to dochodzę do wniosku, że wyglądałem jak połączenie McHammera i Cher.

Po dziś dzień nie wiem jak to się stało, że w czwartej klasie podstawówki dostałem na walentynki liścik od dziewczyny, która ewidentnie była płci żeńskiej.

Nawet miała cycki!

Jednak wracając do rzeczy, których nie lubię – nienawidzę różnego rodzaju spędów rodzinnych, na które przybywają zupełnie obcy mi ludzie stwierdzający na powitanie „ależ ty wyrosłeś!”. Gdybym w dzieciństwie cierpiał na jakąś chorobę genetyczną to być może uznał bym takie stwierdzenie za zasadne – w obecnej sytuacji jednak traktuję je wyłącznie jako alternatywę dla tekstu „nie mam pojęcia kim jesteś, bo kiedy ostatnim razem chlaliśmy z Twoimi rodzicami na sylwestra – gdzieś w latach osiemdziesiątych, wyglądałeś po prostu jak wrzeszczące warzywo zawinięte w pampersa”.

Ta dziewczyna od walentynek naprawdę miała cycki!

Ja również nie mam pojęcia kim jest połowa z tych ludzi dlatego nie widzę żadnego powodu, dla którego miałbym odpowiadać na ich bezsensowne pytania dotyczące mojego życia osobistego.

Nie interesuje mnie, że ktoś z nich jest szwagrem siostry mojego wujka i nie mam zamiaru zostawiać rozgrzebanego układu dolotowego „bo przyjechała kuzynka cioci Haliny z Mrągowa”. Kulturalni ludzie zapowiadają swoją wizytę bo wiedzą, że ktoś może być w tym czasie zajęty demontażem układu dolotowego w swoim BMW.

Co więcej – grupa osób, którą osobiście uznaję za moją rodzinę liczy zaledwie kilkanaście osób, które z resztą spotykają się częściej niż przy okazji jakiegoś zgonu.

Nie wpadają za to z niezapowiedzianą wizytą akurat wtedy, gdy potrzebują żyranta do kredytu na nowy samochód.

Ta awersja do różnego rodzaju imprez, dyskotek i publicznych wystąpień została mi po dziś dzień. Podobnie jak miłość do starych beemek, kreskówek z Chipem i Dalem, kawałka „For an angel” Paula Van Dyke’a i ciasta z rabarbarem.

Owszem – zdaję sobie sprawę, że tego typu tekst powinien kończyć się jakąś mądrą i lotną puentą. Ponieważ jednak z dzieciństwa wyniosłem nie tylko miłość do gaźników, ale i kompletną ignorancję w stosunku do ogólnie przyjętych zasad powiem tylko, że czasami złe rzeczy mają na nas niezwykle dobry wpływ.

Nie można odcinać się od swojej przeszłości, nawet jeśli popełnialiśmy w niej wiele błędów. Zaczynając od zera owszem – ma się przed sobą pustą drogę, ale można znów wpaść w te same dziury.

11 Komentarzy

  1. Szczypior 5 grudnia 2012 o 17:26

    Niemieckie filmy z gołymi babami? Niezły z Ciebie desperat był(jest)… ;)

    1. Tommy 6 grudnia 2012 o 08:11

      Widzisz – w czasach, w których zaledwie trzy osoby na krzyż posiadały szybki internet, niemieckie filmy z gołymi babami stanowiły substytut wirtualnej waluty (coś jak eurogąbki).

      Jeśli dysponowałeś zawsze świeżym zapasem niemieckiej kinematografii przyrodniczej mogłeś bez problemu wymienić ją na różnego rodzaju gry i muzykę (a na tej bardzo mi zależało) – ba, nawet nie musiałeś się specjalnie wysilać bo chłopaki dosłownie walili (wiem, wiem- niefortunne słowo) drzwiami i oknami żeby przynieść jakąś nową płytę westbama i przy okazji zwędzić kilka odcinków "Alo alo!", albo raczej  "Sznela sznela!"

  2. Camel 5 grudnia 2012 o 20:34

    @Szczypior – przypomniała mi się sytuacja z jednej z firm w których pracowałem. Otóz zgłosił się do pracy gość (na stanowisko związane z tzw. lokalizacją gier i programów – czyli tłumaczeniem polski<->niemiecki). W CV miał wpisane że kiedys tłumaczył napisy do takich właśnie filmów. Został przyjęty :D

     

    1. Szczypior 5 grudnia 2012 o 21:01

      Nie dziwię się, że szukał pracy. I że ktoś się nad nim zlitował i go przyjął ;)

  3. Wojtek 6 grudnia 2012 o 04:53

    @Szczypior no co Ty !

    Przetłumacz i zrób napisy oglądając niemieckiego pornola :D 

    To trzeba być mistrzem :D 

     

    1. Szczypior 6 grudnia 2012 o 06:42

      … żeby nie spier…lić sprzed komputera/ TV ;)

  4. Beddie 6 grudnia 2012 o 08:46

    Uooo, mieliście E21 323i? Jak nie przepadam za BMW tak zazdraszczam. Co do rodziny to znam ten problem – mam dość liczną rodzinę, znam 60% jestem w kontakcie z 20%. Jak byłem mały to na widok ciotek lecących dać mi buzi na dzieńdobry spieprzałem pod stół. Teraz się nie mieszczę.

    A jako podsumowanie cytat klasyka:

    There is no school like the oldschool and I'm the fu*kin' headmaster!

  5. linka 6 grudnia 2012 o 12:08

    Znów Ci się na wspominki zebrało? Jak przeczytałam o beztroskich bijatykach, przypomniały mi się moje zabawy: o ile nie siedziałam na drzewie z książką (miałam takie tajne miejsce, w którym spędzałam lwią część czasu), to – wespół z kuzynami – przeistaczaliśmy się w żółwie ninja. Za pizzę służył nam wielki słonecznik. Alternatywą było strzelanie z łuku własnego wyrobu lub budowanie wielkiego szałasu – budowa ciągnęła się latami i nigdy nie została ukończona. Wiem, jak to brzmi – ale nie, nie zostałam ministrem (ups, ministrą) infrastruktury.

    1. Tommy 6 grudnia 2012 o 12:36

      Takie już  melancholijne ze mnie stworzenie – nic nie poradzę ;]

      A odnośnie domku na drzewie – chyba każdy dzieciak marzył kiedyś o takiej rezydencji. My też mieliśmy taras zawieszony wysoko na starej czereśni, ale jakoś na ściany i dach zwyczajnie brakło nam dzieciństwa.

      Dlatego też domek na drzewie to będzie pierwsza rzecz jaką zbuduję kiedyś wspólnie z moimi niepoczętymi póki co (odpukać) dzieciakami.

  6. antares 6 grudnia 2012 o 16:23

    Według wyżej zamieszonego tekstu tez jestem aspołeczna i to jak cholera:)

    A najlepsze jest to że całe lata próbowałam się na siłę upodabniac do różnych głupawych osobników ze studiów czy z liceum, ciuchy , knajpy i poglądy dostosowywac do aktualnie obowiązującej mody, uskuteczniac jakieś dziwne zachowania aby nie odstawac od reszty co tylko wzmagało poczucie że coś ze mna jest nie tak. Dopiero pare lat temu stwierdziłam że nie warto , zaczęłam wyrażać głośno  aczkolwiek kulturalnie swoje poglądy, robic rzeczy których naprawdę potrzebuje i olewać to robia wszyscy ale jest sprzeczne z moja naturą. Efekt byl zdumiewający gdyż zaczęłam widzieć uznanie w oczach tych o których uwage walczyłam , że taki mądry, niespotykany i wyjątkowy ze mnie osobnik o szalenie ciekawej osobowości:)

     

  7. makdrajwer 6 grudnia 2012 o 20:43

    Tommy , jak ja cie rozumie …

    Ostatnio umówiłem sie na tzw. "lewizna" z pewną koleżanką ( też ma cycki ). Podjechałem po nią i mysle : gdzie się teraz bywa ??? Ja "bywałem" prawie 20 lat temu … Ciężka sprawa … Ale koniec końców – wieczór był udany .

    I też jestem aspołeczny , asertwny i wogóle anty i … jestem z tego dumny !!!

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *