Zauważyłem, że ostatnimi czasy w modzie jest rozpoczynanie tekstów od przytoczenia jakiegoś mądrego aforyzmu bądź cytatu. Sporo osób tak robi – najpierw cytują krótki fragment jakiejś książki nie mającej nic wspólnego z dalszym tekstem albo też jakieś zdanie wypowiedziane przez osobę o kilku imionach przedstawionych w formie inicjałów (podobno podnosi to prestiż i buduje inteligentny wizerunek w oczach czytelników). A zatem – jak mawiał generał J. S. F. Malcolm „Tere fere, tutti frutti, chodźmy na grzyby”.

A teraz do rzeczy.

Jak już chyba wspominałem przy okazji opisywania moich noworocznych postanowień kupiłem sobie ławeczkę treningową. Zasadniczo pewnie znacie ten temat – kupujecie sobie jakiś sprzęt mający sprawić, że już wkrótce będziecie wyglądać jak Mitch Buchannon pląsający po plażach Los Angeles z pomarańczową deską do prasowania na ramieniu po czym orientujecie się, że to jednak wymaga od Was wysiłku większego niż przełączenie programu na Canal+ sport więc sobie odpuszczacie.

A ja tymczasem wytrzymałem już miesiąc i muszę przyznać, że coraz bardziej mi się podoba.

Z rozmów ze znajomymi wywnioskowałem, że największym zniechęcatorem do treningów są zbyt wysoko wyżyłowane ambicje. To trochę jakbyście po tygodniu zwalniali się z pracy w przedsiębiorstwie pokroju Apple bo już od całych siedmiu dni przyjmujecie pocztę i robicie kawę, a jeszcze nie zostaliście dyrektorem generalnym. Wiele osób chwytając w dłoń sztangę myśli, że już za tydzień ich bicepsy będą wielkie jak bochenki chleba i tym samym będą mogli wskoczyć w dres i usiąść sobie na ławce pod blokiem, żeby prowadzić badania dla GUS-u pytając przypadkowych przechodniów „czy mają ku*** jakiś problem”.

Ja póki co podchodzę do tematu ze sporą rezerwą.

W moim przypadku po miesiącu treningów najbardziej widocznym efektem było odkrycie, że posiadam własne, zamontowane fabrycznie cycki.

Owszem zdarzały mi się już porywy ambicji skutkujące kilkoma sesjami treningowymi w hantlami czy powieszonym na drzewie workiem – nigdy dotąd nie miałem jednak okazji na tyle intensywnie ćwiczyć żeby w ogóle stwierdzić, że posiadam coś takiego jak mięśnie klatki piersiowej znane z reklam żeli do golenia Gillette. A teraz, gdy zbiegam po schodach czuję jak cała klatka podskakuje mi niczym Łada Samara na wybojach.

I pomimo, że co drugi dzień odwiedza mnie zakwas-morderca to czuję się rewelacyjnie!

W sezonie letnim, kiedy sucha nawierzchnia pozwala mi intensywnie biegać bez obawy o kopnięcie się własną stopą w czoło z reguły czuję się doskonale. Organizm jest lepiej dotleniony, mięśnie przyzwyczajone do wysiłku, a ruchy – nad wyraz precyzyjne. Całe ciało działa na nieco podkręconych obrotach. Mięśnie są lekko spięte i gotowe do natychmiastowej reakcji. Zmysły pozbawione tej kanapowej mgiełki – wyostrzone, a umysł pełen tlenu i endorfin działa dużo wydajniej.

Tymczasem zimą drzemiąca we mnie puma zmieniam się w lemura z nadwagą, pijącego colę zero, żeby wyzbyć się chociaż części targających jego duszą wyrzutów sumienia powstałych podczas siedzenia przed Xboxem.

Ale teraz jest inaczej.

Za oknem leży śnieg, piec CO pracuje na pełnych obrotach, a ja czuję się rześko niczym sarenka. Skaczę, biegam i mam nieodpartą ochotę komuś przypierdolić – aż tak mnie roznosi. I oczywiście ową energię mogę spożytkować również w inny sposób – na przykład pochłaniając nieziemskie ilości racuchów i czekolady.

A co… Teraz mi wolno – w końcu regularnie trenuję!

Kiedy wstaję rano z łóżka nareszcie czuję, że posiadam coś takiego jak mięśnie. Owszem – nadal są tam gdzie były od dwudziestu paru lat i z tego co wiem ich rozmiar również ostatnimi czasy specjalnie się nie zmienił. Ale teraz czuję, że tam są i, że jestem w stanie w 100% je wykorzystywać. Co prawda nadal mieszczę się w swoje ciuchy, a przechodnie widząc mnie nie próbują odruchowo oddać mi swoich telefonów.

Nie kupiłem również karnetu na solarium, a w obcisłym t-shircie nadal wyglądam jak owinięty bandażem wieszak na pranie – co więcej, podejrzewam, że przez najbliższy rok ta sytuacja nie ulegnie większym zmianom. Co najwyżej będę miał cycki większe niż Kinga Rusin.

No i dużo lepsze samopoczucie połączone z optymistycznym nastawieniem do życia.

A optymistyczne nastawienie do życia – nawet jeśli tkwicie po uszy w bagnie pozwala Wam zadziornie i ochoczo bulgotać podczas gdy inni po prostu toną.

Nie pozostaje mi nic tylko czekać na telefon z propozycją od Najmana.

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *