Może się Wam wydawać, że obcowanie na co dzień ze starym, pozbawionym większości elementów wyposażenia wnętrza samochodem to takie nieustanne highway to hell, lesbijskie porno z podduszaniem i twarde narkotyki. Wiecie- hałas, wibracje, adrenalina i przeciążenia boczne zupełnie jak te, które towarzyszyły Wam kiedy po pięciu piwach wtarabaniliście się do przegubowego Ikarusa i nieopatrznie przystanęliście sobie z rękami w kieszeniach gdzieś na samym tyle.
A – i jeszcze zmienianie biegów w klimacie „Szybkich i wściekłych”.
I cyk dwójeczka, cyk dwójeczka, cyk dwójeczka, cyk dwójeczka, cyk dwójeczka…
Może wydawać się Wam, że mając stosunkowo mocny i głośny samochód napędzany na tę właściwą stronę, będziecie ślizgali się na każdym zakręcie, zmieniali biegi z międzygazem i wpadali na parking pod biedronką pełnym bokiem, przy akompaniamencie ryczącego na potęgę wydechu i z łobuzerskim uśmiechem na ustach.
Chociaż to akurat kiepski przykład bo faktycznie tak to czasem wygląda…
Do czego jednak zmierzam – chodzi o to, że niezależnie od tego jak wielki silnik znajduje się pod maską waszego auta i jak brutalnie jego zawieszenie przenosi na wasz tyłek te wszystkie zapadnięte studzienki kanalizacyjne i asfaltowe łaty, to i tak całe to napędzane benzyną i testosteronem szaleństwo będzie ograniczał szeroko pojęty zdrowy rozsądek, przepisy prawa, a także rozum i godność człowieka.
No bo powiedzmy to sobie szczerze – nawet jeśli w dowodzie rejestracyjnym, w rubryce P.2 macie te kilkaset kilowatów czystego zła i brutalnej przemocy, a za przednimi fotelami zamiast kanapy wozicie coś wyglądającego jak mokry sen miłośnika kategorii BDSM na pornhubie to i tak na niewiele się Wam to zda gdy w centrum miasta utknięcie za Yarisem prowadzonym przez wystraszoną kobietę żyjącą w przeświadczeniu, że nadsterowność to takie schorzenie tarczycy.
Miasto to nie jest dobre miejsce dla twardych, sportowych aut.
Owszem – jeśli znajomi wołają na was Kermit, czy tam inna żaba, posiadacie obniżone Audi A4 z indywidualnymi tablicami rejestracyjnymi i niebieskimi diodami do podświetlenia tablicy, albo też zadania z wpychaniem klocków w odpowiednie otwory jesteście w stanie rozwiązać wyłącznie wtedy, gdy macie do dyspozycji młotek (tak – można tu zaznaczyć kilka opcji) to nawet w ścisłym centrum w godzinach szczytu znajdziecie miejsca, w których będziecie w stanie wykorzystać w pełni potencjał swojego umysłu i samochodu.
Wiecie – powyprzedzać na podwójnej ciągłej, wjechać gdzieś pod prąd, rozpędzić się do 160km/h na ograniczeniu do pięćdziesiątki, zabić kogoś na przejściu dla pieszych i tak dalej.
Jeśli jednak nie macie ilorazu inteligencji na poziomie jamnika, który nagminnie nabiera się na ten numer z chowanym za plecami patykiem to jeżdżąc po mieście, przez większość czasu będziecie sunąć w stanie lekkiej irytacji za seledynowym substytutem pidżamy w baranki, wyposażonym w czternastoletnie opony marki Dębica i naklejkę z rybką na tylnej szybie. A jak już mówimy o naklejkach z rybką – z moich doświadczeń wynika, że to taki oficjalny komunikat dla innych użytkowników dróg, że właściciel danego auta ma poważne problemy rozróżnianiem kierunków, oceną odległości i ruszaniem pod górkę.
Coś jak zielony listek tylko level wyżej.
Podejrzewam również, że w przeszłości mógł on mieć jakieś epizody z grą na akordeonie i nadużywaniem alkoholu, ale to muszę jeszcze potwierdzić empirycznie.
Wracając jednak do samej jazdy po mieście – niezależnie od tego jak szybki i agresywny w prowadzeniu jest wasz samochód, i tak przez większość czasu będziecie jechać w sznurze innych aut z prędkością z jaką rosną paznokcie u stóp i zastanawiać się czy to możliwe, żeby te wszystkie czerwone światła reagowały w jakiś zsynchronizowany sposób na Waszą obecność. Będziecie się irytować, czekać na wyjazd z podporządkowanej i wielokrotnie zmieniać pas na ten, który w tej samej chwili zacznie nagle posuwać się znacznie wolniej niż jeszcze przed chwilą.
To zupełnie normalne.
Czy zatem użytkowanie w takich warunkach spartańsko wyposażonego, sportowego samochodu z dużym silnikiem ma w ogóle jakiś sens?
Wiecie – czy ma sens męczenie się z komfortowym niczym płyta chodnikowa fotelem kubełkowym, głośnym wydechem, twardo pracującym sprzęgłem, wibracjami i niekompatybilnym z większością krawężników przednim zderzakiem? Nie lepiej kupić jakieś małe pudełko z zamontowanymi na wysokości dwóch metrów fotelami i bezstopniowym automatem?
Moim zdaniem nie jak jasna cholera – i zaraz wyjaśnię wam dlaczego.
Po pierwsze, nie wiem jak Wy, ale ja w samochodzie spędzam sporo czasu. Przez większość tego czasu jeżdżę po mieście, a z powodu remontów kilku bielskich ulic, nawet tam gdzie jeszcze niedawno byłem w stanie poruszać się płynnie z uśmiechem na ustach, dziś jestem zmuszony posuwać się naprzód z prędkością, która mogłaby robić wrażenie wyłącznie gdybyśmy rozprawiali tu teraz o procesach geologicznych. W teorii takie warunki to czysty horror dla niskiego i twardego samochodu, a mimo to nawet teraz rzadko sięgam po kluczyki do złotego, mięciutkiego jak chmurka e46.
Bo zwyczajnie lubię spędzać czas w tym moim wypłowiałym pręgierzu z wielkim spoilerem, który próbuje zgwałcić mnie analnie za każdym razem kiedy tylko spadnie deszcz.
Widzicie, chodzi o to, że moim skromnym zdaniem czas spędzony w samochodzie nie różni się specjalnie od tego spędzonego we własnym domu.
Wnętrze mojego samochodu to moja prywatna przestrzeń. Azyl, w którym mogę się zaszyć i snuć różnego rodzaju (w większości durne) przemyślenia. To dlatego właśnie pod żadnym pozorem nie wolno nam kupować samochodów, które są w naszej ocenie atrakcyjne i pociągające niczym rozjechany jeż. Wiem, że to brzmi jak banał, ale życie naprawdę jest zbyt krótkie, żeby spędzać je w miejscach równie intrygujących co pranie wstępne.
To tak jakbyście wrócili do domu i zamiast zająć się czymś co was kręci albo inspiruje, kolejne dwie godziny spędzilibyście zamknięci w szafce pod zlewem.
Sportowy samochód to styl życia – mimo, że przez większość czasu jest nieefektywny, głośny i mało komfortowy to nawet wtedy pozwala wam poczuć wszystko to, co pchnęło was kiedyś do jego kupna. Jeśli podobnie jak ja macie pierdolca na punkcie zapachu benzyny, Colina McRae i wyczynowych felg to w takim aucie nawet w codziennym korku będziecie czuli się tak, jakbyście stali właśnie na prostej startowej i czekali na sygnał od ślicznej dziewczyny odzianej w kuse szorty i bluzkę w szachownicę. Będziecie gładzić dłońmi sportową kierownicę, bawić się łapą hydraulicznego ręcznego i wbijać biegi z użyciem pracującego twardo wybieraka. Będziecie bawić się gazem, zachwycać się wyglądem ogołoconej deski i obserwować maślanymi oczami pnącą się w górę wskazówkę dodatkowego wskaźnika temperatury oleju.
A kiedy pojawi się okazja, żeby uciec w jedną z bocznych uliczek, kopniecie delikatnie w sprzęgło i pokonacie ten zjazd bezstresowym, kontrolowanym slajdem.
Tak bez spiny.
Nie chcę spędzać czasu w barze, w którym panuje przerażająca cisza, na stolikach leży tania, plastikowa cerata, a barman to straszny nudziarz – dlaczego więc miałbym spędzać czas w takim samochodzie? Wolę wyleźć wieczorem na dach przez gówniany właz, przysiąść na twardym, betonowym kominie i patrząc na zachód słońca, napić się piwa.
Tak prosto z butelki.
uwielbiam taką logikę :D
moje miejskie auto Suzuki Swift Sport. Poprzednik Citroen C2 VST.
Idealne miejskie zapierdalacze.
Jakiś czas temu chodziło mi po głowie kupno Swifta Sport i przerobienie go na daily do miasta według wytycznych z załącznika J – tak bardzo mi się spodobał kiedy jeździłem jednym podczas poszukiwania auta dla Izy.
Brałem pod uwagę Corsę, Polo, Ibizę. Ale sztywność Suzuki mnie zaskoczyła i po jeździe próbnej wiedziałem,że auto będzie moje. Twarde seryjne zawieszenie, trzeszczące plastiki, ale auto ma to coś.
Rozważałem swifta dla Izy, ale okazał się trochę zbyt „spartański” w obyciu (dlatego też ostatecznie poszedłem w e46). Pojeździłem jednak nim trochę i muszę przyznać, że cholernie mi się spodobało to jak twardo jeździ – gdyby jeszcze wyrzucić z niego trochę kilo i zamontować kubeł to już w ogóle byłoby to idealne auto do miasta ;)
Jak zwykle, w samo sedno! Prentki, jak ja uwielbiam Twój styl i sposób patrzenia na życie.
To jest wszystko wspaniałe dopóki nie musisz wytrzymywać z tym moim sposobem patrzenia na życie na co dzień ;D
Tommy, Ty złodupcu przebrzydły! Za każdym razem jak czytam Twoje wpisy, mam ochotę od razu po ostatniej kropce kupić jakąś starą Hondę z obniżonym zawieszeniem, albo wpakować kubły do swojego auta.
I bardzo ku*** dobrze!
Czyli, że zwykła sportowa kierownica MOMO w e90 w dieslu to dobry pomysł? :D
Sama kierownica trochę średnio bo tracisz poduszkę, ale jeśli dorzucisz do tego kubeł i szelki (tak, żeby nie mieć możliwości w tę piękną sportową kierownicę MOMO wyrżnąć twarzą) to moim zdaniem jest to już jak najbardziej dobry plan ;)
Poduszka i tak nie działa, bo jak w wielu egzemplarzach zdechły maty zajętości :(
Same szelki są trochę lipa przy sportsitze, kubły z homologacją i regulacją oparcia to jeszcze nie mój budżet.
Jeśli bym wrzucał szelki to, żeby nie tracić tylnej kanapy to wpinałbym je po prostu w sprzączkę pasażera, to dobry pomysł?
Jeśli poduszka nie działa to śmiało możesz wkładać sportowe (swoją drogą – z tego co kojarzę w fotelu kierowcy nie ma maty zajętości. Przyjmuje się założenie, że kierowca zawsze znajduje się w samochodzie kiedy ten pracuje – jeśli więc wali Ci errorem z maty zajętości w fotelu pasażera to poduszka kierowcy i tak powinna wystrzelić).
Co do pasów – mało które szelki dają możliwość montażu tylnego punktu poniżej linii barków (przy seryjnym fotelu barki masz wyżej niż linię oparcia fotela – w razie dzwona niedostosowane do tego pasy połamią Ci obojczyki). Dlatego do szelek fajnie mieć jednak tradycyjny kubeł i zamontowane na sztywno szelki (do sedanów da się kupić specjalne rozpórki do pasów mocowane między słupkami B – tuż za przednimi fotelami ale to i tak wiąże się z grubszą ingerencją w budę, żeby to prawidłowo zamontować).
Zmierzam do tego, że w temacie szelek warto jednak kierować się zasadą „albo grubo albo wcale” ;)
Mata z czujnikiem zajętości jest raczej tylko w fotelu pasażera. Dobrze kolega prawi że kierowca w domyśle zawsze jest w aucie.
Dodatkowo wydaje mi się że jeśli czujnik w macie pasażera jest uszkodzony to poduszka wystrzeli zawsze (o ile jest :)).. nawet jak fotel jest pusty.
Jak jest uszkodzony czujnik to świeci też brak zapiętych pasów, mimo, że są zapięte. Wtedy poduszka nie wypali, żeby nie robić krzywdy. Chociaż też na 100% nie jestem przekonany, bo różne opinie czytałem, a testu nie znalazłem.
To teraz pytanie z innej beczki… jak powiedzieć żonie, że idealnym daily dla (oprócz tego co mam) jest głośne, niewygodne coupe? :D
Według Top Gear nic tak nie kręci dziewczyn jak idealnie wykonana nawrotka na ręcznym – mając na racecar’a z metrową hydrołapą, będziesz mógł zawracać tak w każdym możliwym miejscu nie wyłączając środka skrzyżowania i parkingu pod biedronką (sprawdzałem).
Mega wpis! Ostatnio tak dobry felieton czytałem Clarksona… Zostaję na tym blogu i szukam wszystkich social media <3
Mam podobne przemyślenia – przyszłościowo jak rozwinę firmę chciałbym się pakować w Focusa Rsa – niby można by kupić coś rozsądnego… Ale…. po co?
Podoba mi się twój styl pisania :) Sama poszukuję auta do jeżdżenia nim głównie po Śląsku (praca, zakupy)Na razie jestem na etapie zastanawiania się nad tym, jaki auto jest mi potrzebne. Muszę się w końcu na jakiś zdecydować, choć wciąż wynajmuję auto z wypożyczalni samochodów i nie jest to złe rozwiązanie :D Przekonałam się już, że carsharing jest naprawdę rentowny w moim przypadku i dopóki nie zdecyduję się na jakiś model, będę jeździła pożyczonym :D