Jeżdżę samochodem, który delikatnie wyróżnia się z tłumu innych pojazdów – nie jest co prawda krzykliwym roadsterem z białą, skórzaną tapicerką czy też supersamochodem o masce długiej jak pas startowy Okęcia. Nie ma spojlerów i wydechu wielkiego jak Ryszard Kalisz ale nie wygląda również jak kolejny srebrny kompakt z wysuwanymi za dotknięciem uchwytami na kubki i nawigacją GPS. Nie ma w tylnych oknach zasłonki przeciwsłonecznej z kreskówki „Auta”, ani też paska świecących diodek przyklejonego do przedniego zderzaka.

Przycupnął za to nieco bliżej ziemi, a przestrzenie jego nadkoli zamiast stalowych, brudnych kół wypełniają klasyczne alufelgi z magazynu BMW.

Jeśli ktoś ma wprawne oko i postanowi bliżej się im przyjrzeć, zauważy także nawiercane tarcze ukrywające się w cieniu między ich ramionami. Zapewne zwróci również uwagę na nowe zaciski hamulcowe i inne skrupulatnie odnowione elementy. Być może zauważy utrzymane w idealnym stanie wnętrze czy klimatyczne drobiazgi takie jak zamontowany pomiędzy fotelami fabryczny telefon z kablem skręconym niczym świński ogonek.

Może jego uwadze nie umknie odrestaurowywany przez wiele godzin lakier albo odnowione, oryginalne reflektory broniące się dzielnie przed ksenonowymi unowocześnieniami czy chińskim plastikiem.

Pomarańczowe klosze kierunkowskazów, fabryczny radioodtwarzacz pozbawiony ultra-błękitnych diod i nowoczesnych funkcji czy welurowe dywaniki tak grube, że przez chwilę nieuwagi można w nich zgubić buty.

To wszystko detale, których zdecydowana większość obserwatorów jednak nawet nie zauważy.

Zauważą za to kolejne stare BMW jakich pełno na osiedlowych parkingach. No może nieco lepiej utrzymane na pierwszy rzut oka. Fajne nawet i całkiem ładne, ale na pewno jeździ nim jakiś zapalony kolekcjoner broni drzewcowej czy też miłośnik solarium i stworzeń lubiących solarium jeszcze bardziej niż on. Czy też jakiś pryszczaty osiemnastolatek, który otrzymawszy od babci z Niemczech urodzinową kopertę z walutą co rusz popędził do pobliskiego autokomisu żeby kupić pierwsze BMW jakie tylko się nawinie.

Stereotypy to straszliwa broń.
Niejednokrotnie mogą one wyrządzić więcej szkód niż saper z padaczką.

Pogodziłem się już z faktem, że na ulicy jestem postrzegany jako elementarny przykład buractwa. Cwaniak w BMW, który na pewno w życiu nie przepuścił nikogo z podporządkowanej. Taki, który zawsze wyprzedza na trzeciego, a w schowku trzyma wyłącznie płyty CD mające w tytule wyrazy „bass” i „remixed”. Nieudolny plejboj, którego nawet nie stać na nowszy model BMW więc woskuje na potęgę tego staruszka żeby bajerować nim naiwne ssaki w podmiejskich dyskotekach.

Widzę to gdy ze stojącej na pasie obok Toyoty przygląda mi się z wyraźną pogardą zadbana kobieta o kasztanowych włosach.
A ja tymczasem siedzę w ciemnym wnętrzu i szczerzę się do niej zaniżając idiotycznym uśmiechem swoje IQ o jakieś 80%. A trzeba pamiętać, że wartości wyjściowej i tak nie ma zbyt wiele.

„Młodzieniec o ilorazie inteligencji selera, który cieszy się z nie wiadomo czego – nieświadom najwyraźniej swojej życiowej tragedii… I to w BMW… Żałosne doprawdy…”

Czasem gdy ktoś z takim zapałem mi się przygląda, by spotęgować „efekt selera” zaczynam kiwać energicznie głową markując jakiś szybki rytm – sprawia to, że wyglądam jakbym słuchał jakiegoś „upcy dupcy”, pomimo, że w głośnikach rozbrzmiewa tylko nieśmiało Tony Bennett.

To taki swego rodzaju internetowy chat na środku ulicy – udajesz, że jesteś kimś innym i masz przy tym masę świetnej zabawy.

Czasami jednak zdarza mi się trafić na ludzi, którzy kiedyś zapadli na tę samą chorobę co ja. Ludzi, którzy na urodziny dostają tort o kształcie panewki, a w nocy budzą się z krzykiem cali spoceni bo przyśnił się im podsterowny poślizg. Z reguły siedzą oni w grupie gdzieś na parkingu czy stacji benzynowej i przyglądają się ze spokojem przejeżdżającym samochodom. Czasem można spotkać ich na drodze, czasem wyglądają zaintrygowani dźwiękiem silnika zza uchylonych drzwi swojego starego garażu. Przesiadują w restauracjach czy kinach albo spacerują po mieście ze swoimi dziewczynami.

Nie – ja nie znam ich, a oni nie znają mnie. Mimo to wiem, że gdybym zatrzymał się obok to po minucie rozmawialibyśmy tak, jak gdybyśmy od zawsze wychowywali się w jednej piaskownicy i wspólnie podrzucali płonące torebki z psią kupą pod drzwi sąsiadów.

Niedawno gdy wyjeżdżałem z pobliskiej stacji benzynowej przejeżdżałem obok niskiej Hondy Prelude błyszczącej w bursztynowym świetle latarni. Na jej masce siedziało dwóch gości, a kolejnych trzech stało obok zaparkowanego obok starego B4. Minęliśmy się powoli pozdrawiając się wzajemnie subtelnym wyrazem aprobaty – delikatnym kiwaniem głową.

To sposób na powiedzenie „fajny masz samochód przyjacielu” ale pozbawione tego gejowskiego zabarwienia znanego ze zlotów Hyundaia Pony.

Cholernie lubię ten samochód, a ta etykietka wozu dla idiotów w mojej ocenie tylko dodaje mu uroku. Ale kiedy następnym razem zobaczycie na drodze młodego gościa w starym BMW to zastanówcie się da razy zanim przypniecie mu metkę nieudolnego szpanera.

Legenda głosi, że niektórzy młodzi ludzie kupują BMW z innych powodów…

2 Komentarze

  1. Teezer 25 grudnia 2012 o 16:28

    Ja mam koreańczyka i to z czasów, gdy nie były jeszcze tak popularne w naszym kraju. Kupiłem go wiedząc, że totalnie zniknę w tłumie. Był brzydki w środku. Do teraz mogę go zostawić otwarty przed marketem i wiem, że nikt do niego nie zajrzy. Ma jedną fantastyczną cechę – ma 9 lat i jeszcze nie nie popsuł (tfu ! żeby nie zapeszyć). Podziwiam ludzi, dla których wygląd i marka ma znaczenie. Ja chcę się tylko bezawaryjnie przemieścić z punktu A do punktu B. Mam nadzieję, że nie tylko ja mam takie oczekiwania wobec samochodów.

  2. Martin 24 października 2013 o 10:40

    Cieszę się twoim szczęściem. Nawet nie wiesz ile tracisz. 

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *