Nie wiem jak u Was, ale u mnie jest tak zimno, że dziś rano kot przymarzł sąsiadowi do parapetu. Musiał go odrywać łopatką do przewracania stejków.

Boże, ależ tam piździ.

Co najgorsze mniej więcej od miesiąca jestem cały czas przeziębiony – na okrągło. Bolą mnie zatoki, zużywam więcej chusteczek niż nadpobudliwy onanista i ciągle chodzę rozkojarzony. Ledwie widzę na oczy i stałem się kumaty jak puszka groszku. Zawsze mam tak rano, kiedy wstaję z łóżka ale wtedy przechodzi mi to po paru minutach. A teraz, na dłuższą metę robi się to już cholernie męczące.

Kiedy ktoś zadaje mi pytanie najpierw skupiam się na tym, żeby w tej mgle przed oczami namierzyć jego twarz – mrugam wtedy szybko starając się dostroić ostrość oraz balans kolorów i robię przy tym miny jakbym właśnie przechodził wylew. A kiedy już zorientuję się, że to twarz, a nie dajmy na to doniczka próbuję ustawić głowę tak, żeby słowa wpadały do tego ucha, które akurat nie jest zatkane z powodu tego pieprzonego przeziębienia.

Oczywiście to wszystko dzieje się w zwolnionym tempie, bo mój mózg ma wtedy przepustowość zakopianki w przedświąteczny weekend. Zanim wszystko w mojej głowie ustawi się jak należy i zacznę rejestrować „przekaz”, z reguły załapuję się tylko na „…i co o tym myślisz stary?”

Żeby nie wyjść na buca nie powiem komuś, że go nie słuchałem tylko strzelam w ciemno „spoko” i udaję, że wiem o co chodzi. Choć oczywiście nie mam zielonego pojęcia.

Ale spójrzcie jak to jest – z reguły kiedy ktoś jest przeziębiony to zakłada ciepłe kapcie, robi sobie herbatę z rumem i kładzie się do łóżka aby za pomocą pilota powkurwiać trochę resztę rodziny, która ma coś ważnego do zrobienia i nie może sobie pozwolić na takie chorobowe opierdalanie się przed telewizorem.

Wiem bo czasem też tak robię.

Ale ostatnio najnormalniej w świecie szkoda mi na to czasu bo mam zbyt wiele żółtych karteczek na mojej tablicy „ToDo”. Z reguły łykam wtedy garść kolorowych tabletek, które udało mi się wygrzebać z domowej apteczki, robię gorącą herbatę i znikam w garażu. I tutaj ważna uwaga – nie wiem jak Wy, ale ja często nie czytam nazw tabletek tylko wyciągam pudełko po butach pełniące rolę domowej apteczki i oceniam kolorowe koksy po wyglądzie. Dla przykładu – wiem, że te małe pomarańczowe to rutinoscorbin, a białe z kółkiem to cirrus na katar.

Jeśli jednak macie w domu osobę starszą, która ma w jadłospisie tabletki o mocy małego reaktora jądrowego to lepiej po prostu czytajcie te dziwne nazwy.

A szczególnie zwracajcie uwagę na to, czy jakieś tabletki nie mają aby przypadkiem w ulotce użytych synonimów słowa „sraczka”.
Uwierzcie mi na słowo – to naprawdę bardzo wartościowa rada.

Jednak wracając do głównego wątku – długo zastanawiałem się jak to jest, że przez ostatnie dwadzieścia lat jedynym lekarstwem na receptę, jakiego potrzebowałem były zastrzyki przeciwbólowe na moje zmasakrowane kolano, a teraz pomimo zjadania kilograma proszków dziennie nie jestem w stanie pozbyć się kleju do tapet, który wziął w posiadanie mój nos.

Nigdy nie chorowałem pomimo, że kurtkę uznaję za zbędną fanaberię, a najgrubszym elementem mojej wierzchniej garderoby jest obecnie szara, letnia bluza kupiona na przecenie w Ravelu. A teraz jestem chodzącą wylęgarnią wszelkich znanych ludzkości szczepów wirusa grypy, ebola oraz ADHD.

Odkryłem jednak co jest przyczyną mojego nagłego spadku odporności.

Ogrzewany garaż.

Kiedy jeszcze nie miałem do dyspozycji ogrzewanego garażu wszelkie naprawy w okresie zimowym wykonywałem pod prowizoryczną wiatą chroniącą przed zimnem równie skutecznie, co pokrywka od garnka przed pędzącym tirem.

Na placu zalegał metr śniegu, pod wiatą było go jakieś piętnaście centymetrów, a ja przy minus dwudziestu stopniach leżałem pod samochodem w brudnej od smaru bluzie odkręcając zerwane zabieraki półosi. Po chwili odkręcania śrub z rękami w górze bluza się podwijała i wtedy to już leżałem na ziemi z odsłoniętymi nerkami, a podciągając się w przód pakowałem dodatkowo świeży śnieg do swoich i tak przemoczonych już gaci.

I nigdy nie miałem nawet zwykłego kataru.

Tymczasem od kiedy rozpieściłem się możliwością wymiany dyferencjału w temperaturze pokojowej moja odporność powiedziała sajonara i teraz łapię przeziębienie od samego oglądania prognozy pogody w telewizji TVN. A najgorsze jest to, że teraz już nie widzę w ogóle możliwości, żeby wykonywać jakiekolwiek naprawy na dworze kiedy temperatura spada poniżej komfortowych piętnastu stopni na plusie. Zrobił się ze mnie burżuj, cholera jasna…

Jeszcze trochę i będę wymieniał olej w rękawiczkach…

Niczym garażowy szlachcic.

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *