Pamiętacie to rewelacyjne uczucie kiedy to będąc nad morzem po raz pierwszy zdejmowaliście buty i bosymi stopami wchodziliście wczesnym rankiem na plażę? Pamiętacie ten chłodny, wilgotny dotyk piasku na swoich stopach? Zapach morza, szum fal, lodowatą wodę obmywającą Wasze palce i chłodny wiatr smagający wilgotną skórę?

Wiem, że ten wpis zaczyna się trochę jak intro jakiejś zboczonej strony o waleniu konia za pomocą stóp nastoletniej Rosjanki ale spokojnie – chodzi mi o coś zupełnie innego.

Chodzenie boso po plaży – szczególnie wtedy gdy niebo zakłada bursztynowe szaty zapowiadające nadejście zmierzchu (nie, nie tego Zmierzchu), a piasek ma nareszcie temperaturę niższą niż powierzchnia słońca, jest dla mnie swego rodzaju kwintesencją czerpania z życia pozytywnych doznań.

To taki niezafałszowany element istnienia. Dowód realizowania swojego bytu – brania czynnego udziału w czymś, co zwykliśmy nazywać życiem.

Spacerowanie boso po plaży to prosta i naprawdę fajna, namacalna rzecz, która jest zarazem tak niesamowicie przejmująca, że można by nawet napisać o niej książkę (nie, nie tę książkę). Kwintesencja odczuwania radości z bycia żywą istotą. To coś jak znana z reklam żeli pod prysznic FA kąpiel pod wodospadem z krystalicznie czystą wodą albo leżenie wiosną na mięciutkiej trawie, gdzieś na pełnej kolorowych kwiatów łące rodem z klipów o serku Almette.

Tyle, że w przeciwieństwie do klipów FA i Almette prawdziwe życie nie macha nam pięknymi obrazkami zza szklanej szybki… Ono z impetem wali nam prosto w ryj.

Między oczy!

Ha dźa!

Niestety jednak jak zauważyłem, ostatnimi czasy owa „bezpośredniość doznań” jest znacznie ograniczona. I żeby nie było, że wszystkie ograniczenia to jak zwykle wina rządu, nierządu czy podrzędnych urzędników – nie. Tak naprawdę sami fundujemy sobie taką izolację.

Robimy to na własne życzenie.

Kiedyś nie odczuwałem zbytniego dyskomfortu na myśl o tym, że może padać deszcz. Kiedy wyciągałem z garażu moją styraną piłkę i wspólnie z przyjaciółmi pędziliśmy na boisko żeby powpadać trochę na słupki i poprzewracać się nieco w komiczny sposób, nikt z nas nie zastanawiał się nad tym czy z tych czarnych chmur na horyzoncie może spaść deszcz. A nawet gdyby któryś z nas się nad tym zastanowił to jedynym wnioskiem jaki by z tego wyciągnął byłoby to, że mokra piłka „lepiej siada”.

Deszcz nie był przeszkodą.

On był wyłącznie okolicznością.

Granie w deszczu było nawet jeszcze fajniejsze, bo upadki były jeszcze częstsze i jeszcze śmieszniejsze. Kiedy zaczynało lać, po prostu ściągaliśmy namoknięte koszulki ważące więcej niż siostry Grycan i dalej naparzaliśmy w gałę. A kiedy ktoś upadał twarzą do kałuży przerywaliśmy grę bo nikt z nas nie był w stanie jej kontynuować.

A to dlatego, że mieliśmy z tego taką bekę, że nie byliśmy w stanie ustać na nogach.

Teraz z kolei wychodząc z domu sprawdzam horyzont w poszukiwaniu choćby najmniejszego obłoczka zwiastującego możliwe opady. Kiedy wychodzę na spacer i zaczyna się chmurzyć zaczynam zastanawiać się czy na pewno zdążę wrócić przed deszczem. Czy powinienem zabrać parasol? Czy to dobry pomyśl żeby zabrać te jasne buty skoro może zrobić się błoto? Przez myśl przechodzi mi nawet to, że kiedy zacznie padać moje włosy zmienią się w coś przypominającego starego mopa do podłóg, przez co będę wyglądał na jeszcze większego frajera niż zwykle. Czy zamknąłem dach w cabrio? I szyberdach w BMW? I okno w sypialni?

Kiedy zaczyna kropić uciekam w panice pod najbliższe zadaszenie, jakby każda kropla deszczu była żrącym kwasem, a nie odrobiną wody, która przyleciała tu gdzieś znad środkowej Azji.

Rozumiecie do czego zmierzam?

Ostatnio, kiedy stojąc na podjeździe poczułem chłodne krople spadające mi na kark, zamiast czym prędzej uciekać do garażu, spojrzałem po prostu w niebo i przypominając sobie słowa Daniela Quinna z powieści „Ismael” zacząłem zastanawiać się czego my właściwie się boimy? I co równie ważne – w którym momencie naszego życia zaczęliśmy się owego życia obawiać?

Co sprawiło, że skoro jako dziecko zupełnie nie przejmowałem się deszczem dziś boję się go równie mocno co podwyżek cen benzyny?

Pomyślcie też o innych dziedzinach życia. Chcemy mieć szczelne okna nie dopuszczające do naszych domów dźwięków z zewnątrz. Chcemy okularów przeciwsłonecznych, ogrodzeń z siatki i równych, betonowych chodników. Chcemy ruchomych schodów, mięciutkich butów izolujących nasze stopy od leżących na ścieżce kamieni i samochodów sprawiających, że podróżowanie ogranicza się do wciśnięcia kilku przycisków i ucięcia sobie umysłowej i fizycznej drzemki.

Tak bardzo pragniemy komfortu, że zupełnie zapominamy o tym, od czego nas on oddziela.

Zapominamy o prawdziwym świecie.

Zapominamy więc o bólu, o chłodzie i czyhających na nas wyzwaniach. Zapominamy o zapachach, fakturach i obyczajach, które były nam tak bardzo bliskie.

Zapominamy o rzeczach, które nas ukształtowały.

Jeśli więc pamiętacie jeszcze jak pachnie kwiat akacji, i jaka jest w dotyku kora starego kasztana, nie pozwólcie aby omijały Was i inne fajne rzeczy. Komfort i bezpieczeństwo są istotne, ale czasami cena, jaką trzeba za nie płacić jest za wysoka.

Wiem, że to może wydawać się głupie, ale spróbuj wyjść na chwilę z domu…

Boso.

To nieco idiotyczne ale wbrew pozorom naprawdę pozwala odświeżyć światopogląd.

8 Komentarzy

  1. Baju 5 lipca 2013 o 16:52

    Dziś uciekając przed deszczem postanowiłem z rozpędu wbiec po schodach do mieszkania. Poczułem chłód materiału zwanego lastryko, a okulary zrobiły backflipa przez poręcz. Innymi słowy wypieprzyłem mordą w stopnie. Później dowiedzałem się, że rozładował mi się akumulator, bo włączyłem nawiew na postoju, żeby siedzieć w "komforcie i prestiżu" (choć nie w pasku tdi). Gdybym trochę pomyślał, nie doszłoby do tej serii tragicznych zdarzeń :D

  2. Jerzy 5 lipca 2013 o 19:35

    Bardzo dobry i niegłupi tekst. Nawet sie nad nim troszku zatrzymałem i przeczytałem drugi raz. A to dużo.Gratulacje

  3. marko 6 lipca 2013 o 15:13

    Po przyzwyczajeniu się do komfortu e39 śmiem powiedzieć, że nadal korzystam z darów natury, jej doznań i wszelakich ataków na mą osobę.

    Przykład na dziś to wyruszenie z dziewczyną na podbój miejscowego zalewu na pontonie i z wędziskami w rękach. Zresztą jak co weekend.

    Boso chodzę tylko u niej pod domem, bo na moich blokowiskach raczej jest to niemożliwe.

    Zresztą często mam kontakt z światem, jego bodźcami i całym tym tentego, bo po prostu to lubię.

    Niestety dużego deszczu się obawiam, u mnie jest albo 35+ i zero chmurki, albo ulewa taka, że topi całe miasto. Małego deszczu się nie boję, bo i po co?

    Polecam wszystkim po prostu wyluzować i nie przejmować się jutrem, pojutrzem i całym następnym stuleciem. 

  4. michal 6 lipca 2013 o 21:22

    Ja robie cos co czasem denerwuje moja kobiete i cały swiat dookoła – pielęgnuję w sobie dziecko!!

    I to jest ważne i piekne!! bo czasem zrobie cos głupiego, bo czasem powiem cos baaardzo głupiego, ale ja się tym nie martwie. W zamian potrafie cieszyc się światem, drobiazgami, głupotami.. I staram sie jak dziecko odbierac świat – z pokorą i zrozumieniem. Pada – to moknę – od tego się nie umiera. Upał – jest lato to jest ciepło. Ślisko – jest zima to jest zimno.

    Spróbujcie – łatwiej/lepiej się żyje!! i nie ma nic piękniejszego niz spacer w letniej burzy.. ładuej baterie na wiele dni..

    1. ana 9 lipca 2013 o 10:11

      ładowanie baterii podczas burzy to faktycznie coś ;) spotkałam juz wiele osób co tak mówią.

      1. Tommy 9 lipca 2013 o 10:30

        Mnie tak kiedyś naładowała lampka nocna jak wymieniałem żarówkę… ;}

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *