Podejrzewam, że podobnie jak ja próbowaliście kiedyś choć raz zrobić szpagat. Tylko po to żeby przekonać się czy to faktycznie takie trudne jak wygląda w tych wszystkich filmach z walkami kung-fu i chwytanymi w locie płonącymi strzałami. Od małego chciałem nauczyć się robić salto w tył i chodzić na rękach (to ostatnie po części wyjaśnia dlaczego dzisiaj mam nieco spłaszczoną głowę).
Pamiętam też, jak wspólnie z przyjaciółmi za dzieciaka biegaliśmy po lesie trenując tajemne sztuki nindża polegające na nieskoordynowanym, analogowym napierdalaniu się patykami.
Sporo czasu spędzaliśmy też na rowerach, które ze względu na niewielkie budżety zamykające się z reguły w kwocie dziesięciu (a swego czasu jeszcze stu tysięcy) złotych wynegocjowanych od babci za nazbieranie bańki czereśni nie były w zbyt dobrym stanie technicznym. Nikt nie miał też wtedy ochraniaczy, kasków i nowych opon o ultraprzyczepnym bieżniku bo kosztowały one milion marek i nie istniały.
Mieliśmy za to stare, pomalowane sprayami Dupli-color BMX-y poskładane z części wyszabrowanych na pobliskim złomowisku – uzbrojone w potargane gąbki na kierownicach i opony w motylki. Mieliśmy także tyle energii, że gdyby wpiąć nam wtedy w tyłki kabel zasilający to prądu starczyłoby dla połowy miasta.
Tyle świecących żarówek OSRAM, że aż trudno sobie to wyobrazić.
Pamiętam, że w szkole podstawowej głównym wyznacznikiem pozycji w naszym stadzie było to kto lepiej gra w piłkę, kto kogo pobił w siłowaniu na rękę, oraz kto najlepiej wspina się po drzewach. Dziś można się z tego śmiać, bo wówczas lekcje WF-u wyglądały po prostu jak wypuszczenie na zamknięty plac grupki dzieci z ADHD i poszczucie ich rojem rozzłoszczonych pszczół – szkoła nie miała w końcu zbyt wiele sprzętu, a większość nadpobudliwych dzieciaków dopiero rozwijając swoją koordynację miała problem z ustaniem na jednej nodze dłużej niż sekundę. Dlatego patrząc na to z zewnątrz można było odnieść wrażenie, że to po prostu jedna wielka kotłująca się mieszanina wrzasków, pisków i przekomicznych upadków na pysk.
Ale jak dalekie byłoby to od szeroko rozumianego pojęcia sportu, to mimo wszystko cały system hierarchii wywierał wówczas ogromny wpływ na rozwijanie swoich umiejętności i sprawności fizycznej.
Nie było wyjątków – każdy z nas, chłopaków miał parcie na to, żeby być jeszcze szybszym, jeszcze zwinniejszym i jeszcze lepszym. Każdy pragnął wygrywać.
Dziś to wszystko trochę się pomieszało, bo nastały czasy w których to pozycję w szkolnej grupie mogą zbudować za Was rodzice po prostu kupując Wam nowego iPada. Miejsce wartości wymagających samozaparcia i mocnego charakteru zajmują te, wymagające po prostu pieniędzy i niczego poza tym. To niepokojące bo w większości wypadków zdobywanie przez dzieciaki pieniędzy ogranicza się do odpowiedniego manipulowania zapracowanymi rodzicami i targającym ich sumienia poczuciem winy. Lepszy telefon, lepsze ciuchy, kasa do defraudowania w szkolnym sklepiku. „Przyjaciele” sami się znajdą.
Starczy jednak tego wprowadzenia – teraz pora na samochody.
Jeśli żyjąc w latach osiemdziesiątych (że o wcześniejszych okresach nie wspomnę) zapragnęliście kupić sobie samochód sportowy z prawdziwego zdarzenia to musieliście mieć jaja z betonu i umiejętności, które stawiały Was w zasadzie na równi z takimi mistrzami kierownicy jak Jacques Villeneuve czy Ayrton Senna. Oczywiście, że 911 turbo mógł sobie kupić nawet łysiejący dentysta z Los Angeles pragnący odmłodzić nieco swój imidż, ale prawda jest taka, że jeśli tylko choć raz spróbowałby wykorzystać możliwości tego wozu zgodnie z jego przeznaczeniem, to dość szybko z łysiejącego dentysty o modnym imidżu zmienił by się w płonący kawałek mięsa staczający się w kuli zmielonego metalu po zboczu góry Lee.
Tam nie było kompromisów i systemów ESP ratujących tyłek za każdym razem kiedy tylko kontra okazała się zbyt głęboka. Albo zbyt płytka. Albo odpowiednia ale założona za późno. Albo za wcześnie. Albo z zbyt dużą ilością gazu.
Z resztą – sami wiecie co mam na myśli.
Dziś zarówno producenci samochodów jak i ustawodawcy tworzący zasady gry dla producentów samochodów dążą do tego, aby samochód był urządzeniem na tyle nieskomplikowanym by z jego obsługą poradziła sobie nawet tresowana małpa. To po części dobre bo powoduje, że producenci jak nigdy dotąd dbają o nasze bezpieczeństwo i ograniczają możliwości popełnienia błędów – na przykład przez emerytów za kierownicą swoich czerwonych chevroletów aveo. Ale kiedy przez chwilę się zastanowicie to myślę, że podobnie jak ja dojdziecie do wniosku, iż całe to prospołeczne podejście nie może się obejść bez czegoś, czego cholernie nie lubię.
Ograniczenia swobody.
Nie da się stworzyć idiotoodpornego samochodu, którego możliwości będą porównywalne z czymś co zbudowano po to aby jeździło jak najlepiej i jak najszybciej. To jak walka psów, w której wystawia się pitbulla przeciwko spanielowi. Spaniel lubi dzieci i nie odgryzie Wam głowy kiedy na niego krzykniecie, ale tak naprawdę w konfrontacji z tą czteronożną kupą mięśni i pospolitej kurwicy wypadnie z całą pewnością dość mizernie.
Wszystko ogranicza się do tego, czego oczekujecie od samochodu.
O ile może to przejść w wypadku miejskiego hatchbacka, to już w samochodzie sportowym zdaje się być kompletnie nie na miejscu.
Współczesne M3 przy „emce” w starej generacji E30 wygląda trochę jak designerska, sportowa proca przy sfatygowanej, metrowej długości maczecie.
Teraz nawet samochody o przeznaczeniu typowo sportowym mają ABS, ESP, ASR i masę innych niezrozumiałych dla nikogo poza posiadaczami samochodów Audi akronimów, których zadaniem jest po prostu chronienie naszych tyłków przed efektami rażącego braku umiejętności, którym coraz bardziej się cechujemy. Wsadźcie moją babcię do nowego 911, a jestem pewien, że po kilku minutach bez problemu pokona ona okrążenie toru Kielce i to z prawą nogą wciśniętą głęboko w czeluści komory silnika.
Wsadźcie młodego właściciela nowej M-trójki do starego E30, a na pierwszej szykanie wykręci aaltonena i wpadnie zobaczyć co tam w trawie puszczy. O ile w ogóle będzie wiedział do czego służy pedał sprzęgła (co za parę lat może nie być wcale tak bardzo abstrakcyjną wizją).
Zdaję sobie sprawę, że jeśli nazwę stare e36 samochodem sportowym to połowa z Was spadnie z krzeseł i zacznie się turlać po podłodze ale uwierzcie mi – żeby pojechać tym staruszkiem naprawdę szybko, trzeba mieć cholernie dużo odwagi. Silnik daje Wam taką możliwość. I o ile rozpędzenie go na szerokiej drodze nie sprawia zbyt wielu trudności to już pokonanie na pełnej prędkości szybkiej szykany potrafi skutecznie podnieść poziom adrenaliny. Szczególnie gdy podczas odbicia tył zerwie się ze swojego kagańca i przelatując na centymetry od linii drzew nakreśli Wam subtelnie gdzie tak właściwie leży granica życia i śmierci.
W szerokim zakresie prędkości E36 jest zadziwiająco stabilne i przewidywalne, ale kiedy zbyt mocno przyprzecie je do muru – zacznie kąsać.
Mimo wszystko nawet obracając się wokół własnej osi przy prędkości 160 kilometrów na godzinę, przez cały czas będziecie mieli świadomość, że kolejny ruch kierownicą może coś zmienić. Że to czy dacie radę, czy też wrócicie z tej wyprawy na tarczy zależy w dużej mierze od Was. Nie będziecie zdani wyłącznie na łaskę komputera i jego chłodnych kalkulacji blokujących chaotycznie wszystkie koła w sobie tylko znanym celu. Jeśli wbijecie się bokiem w drzewo z prędkością światła – będzie to tylko i wyłącznie efekt Waszego błędu.
A więc tylko Wy będziecie mieli możliwość zapobiegnięcia takiemu obrotowi spraw.
Czy to bezpieczne?
Pewnie, że nie.
Nie zapominajmy jednak, że jeszcze nie tak dawno ludzie jeździli na koniach i ginęli pożerani przez niedźwiedzie i dzikie psy, a mimo to oglądając filmy z odzianym w skórzaną zbroję Russelem Crowe nikt nie myśli o tym, że to niezgodne z normami BHP i w ogóle cholernie niebezpieczne.
Każdy chciałby wywijać mieczem i galopować na karym koniu po tonącym we mgle lesie – taką już mamy naturę.
Więc nie dajmy się zwariować wszechobecnej trosce o nasze zdrowie i terminowość płacenia podatków.
Uczmy się jeździć i pracujmy nad swoją techniką.
Tego nikt nam nie zabroni.
Tommy piatka za ten wpis!! Oddałeś kwintesencję, 100% się zgadzam. :)
True, true… Niestety problem współczesnych producentów aut polega też na tym, że oni produkują takie auta, jakich potrzebuje rynek. Moja Żona ekscytuje się BMW z funkcją Park Assist – czyli wsadź palec w dupę i patrz jak auto parkuje za Ciebie. Absurd. Ja bardzo lubię parkowanie, szczególnie równoległe tyłem, natomiast moja piękniejsza połowa na słowo "parkowanie" blednie i panicznie rozgląda się po desce rozdzielczej szukając wskazówek, jak niby ma to zrobić.
Dobra, uczepiłem się kobiet. One ponoć genetycznie nie umieją parkować, nie mają wyobraźni przestrzennej itp. Jednak coraz więcej facetów zaczyna mieć ten problem. A lekarstwo? Auto które samo jeździ. W sumie jest jeden plus – jak się naprujesz na imprezie w trupa, to wybełkoczesz za kółkiem: "do domu kurwa", a wóz Cię tam zawiezie. Ale w sumie to też niepotrzebne. Zawsze możesz pojechać z kumplem.
Zgodze się. Rynek odpowiada na potrzeby nabywców. A nawet jeśli nabywca nie wie że ma taką potrzebę to zaraz zaraz za pomocą odpowiedniego marketingu można obudzić w nim pragnienie posiadania czegoś. A jeśli jeszcze taki nabywca na wlasnej skórze przetestuje coś powiedzmy u znajemego milośnika takich nowości to zwykle zaczyna się zastanawiac jak on do cholery mógł w ogóle przeżyć bez tych wszytkich bajerów. Podajmy przykład trochę nieadekwatny do naszych czasów, bo jeżdzę samochodem z epoki kamienia łupanego bez wspomagania kierownicy ( i umiem nim parkować, tak ! :)) i zastanawiałam się po jaką cholere mi ono do czasu aż nie wsiadłam do samochodu ze wspomaganiem. Teraz oczywiście wiem że nastepne moje auto musi mieć wspomaganie ( pomijam fakt że inna opcja jest juz raczej niemożliwa z uwagi na fakt że mamy 21 wiek). I tak jest ze wszystkimi tego typu nowosciami. Oczywiście nie wsadzam wszystkich nabywców do jednego worka bo każdy ma swój własny punkt widzenia, ale rynek zwykle reaguje na potrzeby większości.
Miliard procent racji ale ja się zastanawiam nad jednym. Jak bardzo szanowna Babcia ogarnia kosmos, że wciska pedał gazu w komorę silnika w Porsche? To już nie lada ekstrawagancja ;)
A tak serio to coraz częściej biję się z myślą, jak dużo mam jeszcze czasu by móc się bawić swoimi analogowymi samochodami. Bo obawiam się, że coraz mniej…
bez obaw, przecież nie wszystkie auta z poprzednich dekad znikają z powierzchni ziemi :) faktycznie kupując nówkę w salonie nieciężko wyjechać komputerem na 4 kołach, ale niedostępność prawdziwych samochodów pewnie bardziej dotknie nasze dzieci niż nas.
Poczekaj parę lat, a za posiadanie silnika po pojemności powyżej 1.3 będzie groziło więzienie ;]
1,3 w dieslu of koz…
1.3 w ekonomicznym i w pełni ekologicznym dieslu wspomaganym maszynką do golenia Braun, zbudowanym z wyłącznie z części wytwarzanych z surowców wtórnych i niemodyfikowanej genetycznie trzciny.
I dlatego (powtórzę to chyba po raz milionowy) moim pierwszym samochodem będzie E30. Koniec kropka. Najwyżej zawinę się gdzieś na drzewie… Auta za 3 tys. zł na pewno nie będzie mi AŻ TAK żal. Więc na taką okazję będę w schowku woził cyjanek i brzytwę, jakby drzewo nie wystarczyło ;)
Kup sobie malucha z silnikiem od uno. Będziesz miał to samo tylko 1,5 kafla taniej.
Nie wiem jakim cudem ominąłem ten wpis. Na szczęście dla mnie, dotarłem do niego ;)
Jestem świadomy również, że mój komentarz zostanie zupełnie nie zauważony ale mam to gdzieś… i tak go tu wpiszę
Teraz dwie kwestie…
Pierwsza:
Nowe M3 i M3 e30 to zupełnie dwie inne sprawy… to jakby porównać pilotowanie myśliwcem F35 z myśliwcem II wojny światowej.
Jasne że Spitfire był fajniejszy, lepiej brzmiał i ogólnie za każdy błąd wyrywał głowę wraz z kręgosłupem. Natomiast dzisiejszy F35 jest jak ciepły kocyk i może być obsługiwany przez dobrze zorganizowanego informatyka.
Nie mniej jednak gdyby te dwa myśliwce spotkały się dziś w tzw „dog fight” to ciężko mi uwierzyć, że wygra Spitfire – nie ważne jak wielkim szacunkiem go darzę.
I teraz pytanie co jest bardziej ekscytujące.
Większość z nas powie: Spitfire, ale prawda jest taka, że będziemy w dużej mniejszości. a producenci samochodów mają w tyłku mniejszości. Robią samochody, które będzie mogła używać większość ludzi a oni nie chcą wiedzieć co to jest nadsterowność czy podsterowność. Chcą wydać bardzo dużo pieniędzy na samochód który pokaże innym kierowcą tylko status tej osoby. Nie jej umiejętności czy zamiłowanie do motoryzacji.
Mam tą przyjemność, że od czasu do czasu jeżdżę bardzo szybkimi samochodami. Niestety, coraz częściej czuję się zbędny za kierownicą takich aut. A gdy próbuję coś zrobić wg mojej myśli to trzeba wykonać procedurę wyłączania zabezpieczeń taką jak przy odpalaniu arsenału nuklearnego USA.
Druga sprawa:
Jako że na torze w Kielcach można powiedzieć że się wychowałem, to chciałbym zobaczyć kierowcę który ten tor przejedzie z pedałem w podłodze jakimkolwiek pojazdem :) zakładam że mówimy tu o samochodach a nie o wózkach widłowym czy koparko-ładowarkach.
Ech, dlatego nie podobało mi się jeżdżenie E36… :) A jak ostatnio popadało lekko, to taki trochę szeroki w barach i karku młodzieniec wyleciał takowym na drogę wojewódzką z bocznej w akompaniamencie ryku silnika i lekkim bokiem. Geniusz czy idiota? :)
BTW, w tym momencie na scenę wchodzi nowa Giulia QV, cała na czerwono, z silnikiem wyjętym z Ferrari California T (i przyciętym o 2 cylindry, gwoli ścisłości) i trybem Race, gdzie wyłączone są wszystkie systemy :).
a ABS też wycięty w tym trybie Race?
Tommy.
(Odkop miesiąca, wiem.)
Ciężko będzie babinie jeździć nową (czy jakąkolwiek) 911 „z prawą nogą wciśniętą głęboko w czeluści komory silnika” bo najpierw musiałaby nauczyć się robić szpagat. Wszak 911 odkąd pamiętam mają silniki w dupie. :V
Nie wierzyłem, że ktoś to wyłapie. Serio – utraciłem już nadzieję i niespodziewanie dziś pojawiasz się Ty.
Cały na biało :D