Jeśli chodzi o pasję to zawsze cholernie trudno jest wypracować jakiś sensowny kompromis pomiędzy pragnieniami, a szeroko rozumianym zdrowym rozsądkiem (czy też możliwościami bo to o nie najczęściej rozbijamy się twarzą).
Spójrzcie sami – od paru dobrych lat jeżdżę sobie starym coupe w konfiguracji wypadającej na tle innych samochodów równie komfortowo co pobyt w ciemnej, austriackiej piwnicy wobec nocy spędzonej w pięciogwiazdkowym hotelu w Paryżu. A mimo to wciąż odczuwam taką dziurę w sercu bo wiem, że gdybym tylko nie był taką miękką kluchą to mógłbym sprawić, żeby ten wóz stał się jeszcze bardziej wrednym i bezkompromisowym skurczybykiem.
Chodzi o to, że bardzo chciałbym mieć taką prawdziwą plującą ogniem wyścigówę z klatką, odchudzonym nadwoziem i wyczynowymi akcesoriami.
I jeździć nią sobie na co dzień jak taki typowy Janusz z rasowym wąsem i spodniami Bomber.
Naturalnie zdaję sobie sprawę, że wciskanie się w sztywny kubełek i walenie głową w klatkę za każdym razem kiedy będę musiał wyskoczyć do sklepu po jakąś bułkę z dżemem albo trociny dla chomika będzie nieco problematyczne.
Ponieważ jednak, podobnie jak Wy należę do grupy społecznej, która puszczając bąki wydziela zapach spalonego sprzęgła – zwyczajnie mam to gdzieś.
To w sumie zastanawiające bo patrząc na innych ludzi, dochodzę do wniosku, że z biegiem czasu powinienem przesuwać się raczej w drugą stronę skali – tak przynajmniej nakazywałby zdrowy rozsądek, instynkt samozachowawczy, urok osobisty i inne rzeczy, w które zapomniała mnie wyposażyć matka natura.
Z moich obserwacji wynika więc, że taka „normalna” dorosłość powinna być odwrotnie proporcjonalna do głośności wydechu, który człowiek montuje w swoim samochodzie.
Innymi słowy – jeśli macie w swojej Hondzie wydech o średnicy denka od słoika, a katalizator wyrzuciliście już 3 lata temu to najprawdopodobniej jesteście pryszczatym osiemnastolatkiem o imieniu Sebastian, lubicie zawracać na ręcznym i zawsze tankujecie za 20 złotych . Jeśli zaś Wasz wydech ma średnicę słomki do napojów to najprawdopodobniej nie zostało Wam już zbyt wiele czasu…
Zobaczcie z resztą sami – nie wiem jak u Was ale kiedy ja i moi znajomi mieliśmy po osiemnaście lat, nie istniało dla nas coś takiego jak zbyt głośny układ wydechowy.
Moja fiesta ryczała tak okrutnie, że kiedy wyjeżdżałem rano do pracy, wiedzieli o tym nawet ludzie mieszkający po drugiej stronie miasta. Nie miała tapicerki. Nie miała radia. Nie miała połowy instalacji elektrycznej bo była zbędna więc ją wyciąłem.
Nic nie miała.
A kiedy było wilgotno, gubiła trakcję na trójce i pluła ogniem z wydechu – wedle mojego systemu wartości była więc absolutnie genialnym samochodem.
Raz robiąc przegazówkę niechcący zastrzeliłem chyba nawet jakiegoś kota panewką.
Odpalając silnik musiałem otwierać okna bo inaczej ciśnienie akustyczne rozerwałoby mi głowę. A potem, z biegiem lat nie wiedzieć czemu zaczął przeszkadzać mi hałas i fakt, że po przejechaniu paru kilometrów nie potrafiłem już normalnie mówić tylko do wszystkich krzyczałem.
Nie żebym był jakiś szczególnie wredny czy bezczelny – po prostu od tego dudnienia i strzelania zupełnie ogłuchłem.
Tak więc kiedy nadarzyła się okazja, kupiłem sobie samochód, który nie próbował urwać mi głowy za każdym razem kiedy chciałem pokonać nieco szybciej jakiś fajnie wyprofilowany zakręt. W teorii więc stałem się typowym, mądrzejącym z wiekiem obywatelem.
A ponieważ miałem z tego powodu okropne wyrzuty sumienia, natychmiast kupiłem na allegro niższe zawieszenie, nowy wydech i sportową kierownicę. Potem zamieniłem ten wóz na taki sam z mocniejszym silnikiem, a potem zamieniłem silnik na jeszcze większy. I kupiłem gwint. I jeszcze głośniejszy wydech.
Głupek ze mnie ale nic nie poradzę – do czego jednak zmierzam. Od dłuższego czasu staram się wypracować jakiś kompromis w stosunku do mojego 328i. Dlatego też ten wóz przypomina obecnie taki zlepek różnych stylów jakie chodzą mi po głowie. Z jednej strony mam skórzane, podgrzewane wnętrze i klimatyzację, ale z drugiej, na fotelu wiszą szelki schrotha, a na tylnej kanapie leży para rajdowych rękawic.
Z jednej strony mam oryginalne, dedykowane felgi, ale z drugiej wyglądają spod nich nawiercane tarcze, sportowe zawieszenie i dystanse.
Z jednej strony staram się, żeby ten wóz nie robił wstydu pod dobrą restauracją, a z drugiej bez wyrzeczeń pruję nim po górach co chwila wypadając z drogi, obracając się wokół własnej osi i nałogowo przestrzeliwując zakręty.
Gdybyście zobaczyli w jak okropnym stanie jest lakier, złapalibyście się za głowy – a mimo to boję się oddać wóz do lakiernika bo wiem, że wtedy będzie mi żal ładować się nim w zakręty tak, jak zwykłem to robić do tej pory.
Ten wóz to taki jeden wielki kompromis.
Dojrzewam chyba jednak do tego, żeby w końcu zebrać się w sobie i konkretnie nakreślić priorytety.
Mam pomysł.
Taki jak wszystkie wcześniejsze więc za niedługo możecie spodziewać się po mnie jakiejś konkretnej głupoty.
A myślałem, że ja jeden na świecie tak mam. Wieczne rozdarcie: obijać tyłek o twardy kubełek w zbyt głośnym dzikusie, czy może popatrzeć w pesel i przestać się wygłupiać. Kupić praktyczne, wygodne auto, spoważnieć, zwolnić, wyluzować… To samo mam z motocyklami – sprzedałem ostatnio dużego turystyka, takiego z kategorii wszystkomających i jak sobie potem czytałem listę jego wyposażenia, to pomyślałem, że coś poszło nie tak. Brakowało mi w nim tylko łóżka polowego i turystycznej kuchenki. W kufry mogłem zapakować tyle gratów co właściciel Chryslera Voyagera, a z wygód brakowało tylko opcji tajskiego masażu w siedzeniu. Koniec z tym! Następne moto będzie surowe i pierwotne. Żadnych owiewek, żadnych kufrów, tylko wielki silnik i 2 koła. Zamiast pakować ze sobą ekwipunek na tygodniowy wyjazd dla całej rodziny, wsunę parę stów w dokumenty, schowam je do skórzanej kurtki i pojadę łapać muchy w zęby.
A moim następnym samochodem będzie wybebeszona replika rajdówki. I co mi zrobicie?
Wydaje mi się, że wielki, ciężki motocykl brzmi trochę jak bezmięsny stek. Albo McGyver bez scyzoryka. Ewentualnie stare BMW bez rzędowej szóstki.
Jeśli o mnie chodzi to jestem zdania, że każdy powinien mieć ustawowo zagwarantowane dwa miejsca parkingowe. Jedno na samochód, którym można zawieźć dzieciaki do przedszkola bez ryzyka, że kiedy dowie się o tym żona będziemy przez najbliższe pół roku spali na kanapie i drugi, który to spanie na kanapie nam zagwarantuje.
Niemcy dawali Grekom kasę, a Ci dawali ją ludziom za mycie rąk – nam mogą dać na budowanie albo wynajem garaży z kanałem ;}
Znam taki wielki, ciężki motocykl. Suzuki Bandit 1200. Wrzucony silnik 1200, do ramy z 600 z kilkoma zmianami, rozwija do 100 w 3 sekundy. Jeżeli dasz radę. Rzadko spotykasz ludzi którzy wykręcą katalogowy czas do setki, dlatego też bardziej szanuje jeźdźców, niż kierowców z fajną furą którzy chwalą się czasem na ćwiartce.
Do lakiernika nie oddawaj, pomalowałem swoje e36 i tak mnie zgięło, że w deszcz z garażu auta nie wyciągam…
Tego się obawiam, ale z drugiej strony jest już tak źle, że chyba nie będę miał wyboru ;)
Tommy,Ty i tak masz dobrze/lepiej/fajniej (niepotrzebne skreślić,dodać,cokolwiek),bo masz BMW,którym można w miarę poszaleć,cabrio w którym można się polansować…znaczy poopalać:) tudzież inne BMW, już chyba do coraz większego lansu,bo youngtimery tak działają.
Ja jestem z kolei typem,który obecnie jeździ Mazdą 323S (jedno z kilku aut,również) ale ojciec mnie pyta,czy nie jestem chory,bo mam te auto od ponad 2 lata.Do tej pory „rekord” to rok.W sumie w życiu ponad 80 aut:) (nie na handel,zaznaczam)Więc jak ktoś ma pierdolca na punkcie samochodów,to nikt tego nie zmieni (mam nadzieję)
Widzisz, ja mam ten problem, że nie potrafię samochodów sprzedawać.
XR2i sprzedałem kilka lat temu i nadal mam takiego kaca, że budzę się czasem w środku nocy w mokrej pościeli.
Jakoś tak kurde na samą myśl się czuję jakbym miał z domu własne dzieci wyrzucić…
Ja mam to szczęście, że odrzuca mnie od wszystkich wyczynowych akcesoriów. Nie założę więc sportowej kierownicy, czy kubełkowego taboretu. Będę szukał zaś jak najtwardszej serii, z kierownicą udającą sportową i fotelami stylizowanymi na kubły. Takie YOLO na 30%.
Dotkniesz Momo Protipo to zmienisz zdanie.
Ja zawsze szukam takiego kompromisu między oryginalnym stylingiem, a nieco wyścigowym szwungiem – coś właśnie jak seryjne felgi, ale połączone z niskim zawieszeniem, dystansem i sportowymi hamulcami.
Patrzysz i niby wygląda jak oryginał, ale jednak jakoś tak bardziej rasowo – a najlepiej jest wtedy, kiedy masz spory problem by stwierdzić dlaczego.
A już w ogóle ideał jest wtedy, gdy uda się wystylizować coś tak, że nie jesteś pewien, czy to przeróbka, czy jakaś akcesoryjna rzadkość od fabryki.
Moje problemy są trochę mniejsze ;) z jednej strony kombi wcale nie nadaje się do sportu, wiec nie zagoszcza tu kubły zamiast wypas skóry, nie będzie szpery do wydurniania się, a jednak na niskoprofilowej oponie w aucie z dużym motorem jeździ się fajnie. Z jednej strony chce nim jeździć na codzień, z drugiej teraz po lakierwaniu sam nie wiem! Dodatkowo siedzi mi ciągle w głowie SWAP na porobionego M60 @320hp ;) dylematy i kompromisy. Kompromisy i dylematy…
I chrupki – nie zapominaj o chrupkach.
Tommy, sam dobrze wiesz, że nie jesteś sam w tym niezdecydowaniu :D Ja mam kalejdoskop o okresie kilku godzin- szczególnie, kiedy zabieram się za naprawianie Kundla. Przed jest spoko, zrobię, odpicuję… Jak już się nawściekam i porzucam kluczami (raz tak skasowałem psa sąsiada) przyrzekam sobie, że jutro jadę oddać gruza na złom. Kładę się spać, wstaje nowy dzień i tu znowu milion pomysłów- spawać dyfer czy nie spawać? Malować, czy oklejać? Daily czy gruz? I tak w kółko, non stop… A już na pewno Ty mi w tym nie pomagasz :D
Zawsze do usług ;}
Eeeee, jak kupiłem 75 na przelocie, to pierwszym zakupem był cały, seryjny wydech. Jest dużo lepiej. Co kto lubi :).
Stara dupa z Ciebie ;D
P.S. Znając życie to ten seryjny wydech pewnie i tak brzmi bardziej rasowo od wszystkich allegrowych kwasówek co ludzie do zardzewiałych Hond montują ;}
Jechał do mnie prosto z Włoch na zamówienie i w takiej cenie, że spodziewam się, że stroili go w La Scali :).
Niestety, z tego też względu nie było mnie stać na kolektory wydechowe (a przynajmniej ten od cylindrów 2-3 wymaga wymiany) – ale zbieram na nie dotacje i chętnie podam numer konta.
hmm… niepokojąca blisko mi do przedstawionego tu wizerunku hondziarza Sebastiana… ino że ja tankuje zawsze DO PEŁNA i pryszcze już mi przeszły :)
No cóż… W temacie moich moto pasji pojęcie „Kompromis” oznacza „Brak kasy”.
Wtedy są pseudo rozsądne wybory typu „kupić oryginalną maskę do cossa czy zostać przy garbatce” albo „wkładać to 2.0 z mondeo czy się spiąć wrzucać V-kę”…
Gdyby nie ograniczał mnie budżet (gdyby chociaż „tak bardzo” nie ograniczał…) nie miałbym problemów z decyzją. Mam upatrzone auto na dupowóz (i już zaplanowane kilka modów), mam 1 projekt rozpoczęty, mam 2 który strasznie mnie korci i mrówczymi kroczkami prę z nim naprzód, mam też ciśnienie na 3 koncept – właśnie taki z klatką i bajeranckimi zapinkami na masce. Pewnie spłodziłbym jeszcze kilka innych wariackich pomysłów i wcielał je w życie, jednak jeżeli kręcąc kieratem mordę masz 5cm od ziemi to perspektywy nie są zbyt szerokie.
Wpędza mnie to coraz częściej w stan takiego lenia że nawet egzystencjalne pytanie „czy jeszcze mam browar w lodówce” chwilami traci sens.
Po prostu nie uśmiecha mi się zdejmowanie deski X razy żeby najpierw wymienić wiązkę, potem za jakiś czas dołożyć osłonę na dodatkowe zegary, w następnej kolejności założyć siłownik do nagrzewnicy żeby klimatronik był, a na deser okleić to folią. Zrobiłbym to za jednym zamachem, ale niestety nie mogę ani auta uziemić na tak długo, ani nakupić towaru i czekać aż będzie komplet i wtedy działać. Kiedyś, kiedy sprawy wyglądały nieco inaczej, to mógłbym śmigać i 2 tygodnie z deską złapaną na 2 wkręty, bo 2 tygodnie to okres kiedy da się to tolerować. Teraz nie mogę powiedzieć czy będą to 2 tygodnie czy 2 miesiące to mnie dobija.
„Kompromis” trzyma mnie za pysk
To taki mój mechanizm obronny – mam właśnie tak, że lubię robić wszystko za jednym zamachem. Dlatego nawet typowa wymiana klocków hamulcowych często kończy się u mnie rozebranym do zera zawieszeniem, wymianą zacisków na większe i innymi przeróbkami.
Nie lubię zabierać się za coś mając świadomość, że za jakiś czas znów będę musiał tu zajrzeć bo to i tamto.
Gdyby nie to to jestem pewien, że zawsze jeździłbym częściowo rozebranym samochodem.
Zawsze.
to ja może o moim golfie 3 gt:)
jak go kupiłem, to miał tylko jeden tłumik, w dodatku sportowy. Miło brzmiał, ale jak wóz codzienny to nie miał sensu. Bo mnie wszyscy sasiedzi znienawidzili, kiedy do pracy jeździłem na 5…
A do tego właśnie wszyscy w pracy wiedzieli jak się spóźniłem do pracy.
No i jak jechałem nim na studia do sąsiedniego miasta, to nawet radia nie dalo sie słuchać, czy porozmawiać z pasażerem. Tylko mogłem jechać i słuchać silnika.
Więc po paru miesiącach dołożylem tłumik środkowy, i to było to. piekne brzmienie, trochę głośniejsze niż seryjne, ale nie przeszkadzalo. Win-win :)
Niestety czas swoje zrobił, tłumiki przeżarła rdza w dodatku rodzina zaczęła mi się powiększać, więc trzeba było zadbać o słuch potomstwa, żebym nie musial kupowac aparatów słuchowych, więc szukałem tylnego tłumika, zeby był w miarę cichy i żeby chociaz miał 2 rury :)
Jak znalazłem, zamontowałem, to pokazałem go z dumą mojej kobiecie (że – o, popatrz, jak dbam o rodzinę ;)) co podsumowała: „a co on taki obrzezany ;)”
a jeśli idzie o zawieszenie – gdy go kupiłem było tak niskie, że jak mi się zrobiła dziura, to nie byłem w stanie wcisnąć lewarka pod próg. Wiec stanęło na tym, że w końcu wymieniłem amory tylne, na normalne, przez co teraz wygląda trochę jak hotrod, bo tył ma trochę wyżej niż przód. Ale przynajmniej teraz to jak ktoś siedzi z tyłu ma odrobine luksusu ;)
Do tego – kilka razy uszkodziłem „hokej” z przodu, więc tez w koncu wymieniłem na normalny. dzięki tem na parkingu tylko trochę hacżę o krawężnik.
Tak więc nie zawsze bezpośrednim powodem kompromisu jest brak kasy.
Ale zastanawia mnie jedno. Chcialbym sobie kupić corrado i jak czytam ogłoszenia to jestem w szoku. Piszą np. „wóz nie jeżdżony zimą”. No jak można się pozbawiać przyjemności z jazdy ulubionym wozem na kilka miesięcy, tylko dlatego ze spadł śnieg?
w liceum każdy marzył o tym, żeby już zrobić prawko i kupić pierwszy smaochód. Plany były ambitne, a kończyło się niestety na „ekonomicznej Corsie” (ni wiem czemu zawsze mi ten samochód wpada do głowy). Ja podejmuję raczej nierozsadne decyzje jeśli chodzi o auta – kupuję auto i wkładam później drugiej tyle, by coś zmienić. Jakbym był powściagliy i odłóżył tę kasę oraz te przepaloną w benzynie to mógłbym obecnie kupić o wiele nowszy, ekonomicznejszy i bardziej komfortowy samochód, ale ja po prostu lubie jak jest trochę „surowo” ;)
Dlatego ja poczekałem trochę dłużej i… kupiłem zgruzowanego kompakta E36 za 500zł :D
A z tym wszystkim związana jest ciekawa anegdotka- otóż miałem w gimnazjum kolegów którzy mówili, że jak już kupią/dostaną (koledzy mieli znacznie łatwiejszy start) swój pierwszy samochód to będą w nim spać, jeść suchy chleb i chodzić boso, byle jak najwięcej w niego inwestować. No i wyszło na to, że ja się niebezpiecznie zbliżam do takiego stanu :D
Gdyby nie to, że Iza, dziś najprawdopodobniej jadłbym wyłącznie sucharki maczane w deszczówce, spał w kanale ciepłowniczym i jeździł 500 konnym E9 z zapinkami na masce.
Wiesz – priorytety.
Dobra kobieta u boku to złoto!
Z Twojego starego baneru: „Samochody, kobiety i chrupki z biedronki”, (nie)koniecznie w tej kolejności :D