Wydawało mi się, że wyrosłem już z rajdów.

Serio.

Myślałem, że nie bawi mnie już przedzieranie się przez krzaki, rzeki, pola i czyjeś ogródki tylko po to, żeby na zapomnianym przez boga zakręcie rozstawić krzesełko wędkarskie i czekać w deszczu aż przejeżdżająca tamtędy rajdówka przypierdzieli mi żwirem w twarz. Że nie chce mi się już jechać przez cały kraj tylko po to, żeby przed dwa dni moknąć, marznąć, jeść zupki chińskie i łazić do stojącej w czyimś ogrodzie wygódki w przemoczonych butach.

Naprawdę wierzyłem, że mam już to wszystko za sobą.

Nie śledziłem klasyfikacji, nie miałem pojęcia kim jest cały ten Tanak czy Mikkelsen, ba! Nie miałem nawet pojęcia, że w rajdach jeżdżą znów jakieś Toyoty. Serio – pod tym względem zatrzymałem się na Corolli WRC. Byłem naprawdę szczęśliwym człowiekiem. A potem podczas spotkania przy piwie Mateusz zaproponował, żebyśmy pojechali razem na Rajd Polski.

„Taki męski wypad” – powiedział wtedy.

Naturalnie od razu chciałem rzucić, że niestety ale akurat w tym terminie muszę wyprać okna, pomalować firanki, a tak w ogóle to mój pies ma wtedy bierzmowanie, ale zanim zdążyłem się odezwać, Mateusz użył słów takich jak „piwo”, „kiełbasa z grilla” i „dachowanie”.

W jednym zdaniu.

I jak rzekł niegdyś Siara „cały misterny plan też w…”. W jednej chwili stałem się znów tym nieuczesanym nastolatkiem biegającym po parku serwisowym z wymiętą koszulką polo i flamastrem w dłoni… Nie było już odwrotu – wiedziałem, że pojedziemy.  Męska wyprawa. Pięciu chłopa. Żadnych kobiet.

Wesoły autobus.

I to dosłownie…

Bo widzicie,  za środek transportu posłużył nam Land Rover Discovery numer cztery – wprost ze stajni Hillside Car Design.

Tak duży, że już prawie, że przegubowy.

I teraz tak – muszę przyznać, że początkowo miałem obawy czy wóz o właściwościach aerodynamicznych meblościanki będzie w stanie przemieszczać się sensownym tempem po ekspresówce. Okazało się jednak, że owszem będzie – i to bardzo. Z Bielska-Białej (jak dowiedzieliśmy się na rajdzie, znanego również jako „śląskie Betlejem”) wyruszyliśmy w piątek w okolicach południa i już wczesnym wieczorem zameldowaliśmy się na Mazurach, zaopatrzeni w zapas piwa Specjal i ziemniaczane kaszanki.

Po wypakowaniu bagaży rozpaliliśmy grill i tak upłynęły nam na leniuchowaniu przy piwie popołudnie i wieczór – dzień pierwszy.

Bazę wypadową urządziliśmy w malutkiej miejscowości Wierzba, nieopodal Mikołajek. Do dyspozycji mieliśmy niewielką, acz uroczą chatkę położoną na skraju bezkresnego bezkresu. Taką z pełnymi wygodami w postaci łazienki czy niewielkiej, zlokalizowanej w korytarzu kuchni (przywykłem do wychodków i wody ze studni więc jak na moje standardy był to odpowiednik pięciogwiazdkowego Hiltona):

W sobotni poranek przywitała nas piękna, słoneczna pogoda. Zjedliśmy więc szybkie śniadanie, po czym udaliśmy się w szczere pole, gdzie pośród masy wyjątkowo rozentuzjazmowanych, wymachujących flagami Estończyków (teraz tak sobie myślę, że wyglądało to trochę jak jakaś posrana, estońska inwazja) rozbiliśmy niewielkie obozowisko:

 

I teraz obczajcie no tylko naszą prentką logistykę i profesjonalne przygotowanie do kibicowania (bo nie wiem jak u was, ale zwykle kiedy wybieram się gdzieś z czwórką facetów będących w tym samym wieku umysłowym co ja, kończy się to wizytą na pogotowiu, żywieniem się chlebem z musztardą i tanim piwem oraz noszeniem tych samych ciuchów przez bite dwa tygodnie).

Tym razem jednak byliśmy zorganizowani lepiej niż najlepiej zorganizowane grupy zorganizowane.

Po pierwsze, mieliśmy Discovery, dzięki czemu mogliśmy dojechać i zaparkować wszędzie tam, gdzie dojechać i zaparkować nie mogły inne osobówki.

Krosołwery z resztą też.

To było bardzo komfortowe – szczególnie zważywszy na fakt, że o dobre miejsce parkingowe nie było zbyt łatwo.

Po drugie, był z nami Łukasz, który jest najmniej pijącym człowiekiem jakiego znam. Łukasz ma ksywkę Camel i wydaje mi się, że dostał ją bo zamiast pić, pozyskuje on wodę bezpośrednio z powietrza.

Podejrzewam, że za pomocą włosów.

Tak czy inaczej dzięki Łukaszowi (który na ochotnika zgłosił się na kierowcę wesołego autobusu), reszta ekipy mogła do woli delektować się zimnym piwem i domowej roboty cytrynówką. No i absolutnie epickim ciastem, które specjalnie na ten wyjazd upiekła dla nas żona Jacka.

Żono Jacka – kocham Cię.

Za to ciasto oczywiście – tak platonicznie.

 

No dobra – ale jak właściwie wyglądał sam rajd?

W sobotę zaliczyliśmy dwa odcinki specjalne i superoes – najpierw ulokowaliśmy się obok prostej z dwoma bardzo szybkimi hopami i muszę stwierdzić, że to miejsce było bardzo, ale to bardzo chujowe.

Oglądanie rajdu z tamtego punktu przypominało trochę patrzenie na samochody jeżdżące po pobliskiej ekspresówce.

Nie było czuć żadnych emocji – ani tych zawrotnych prędkości, ani mocy, ani w ogóle niczego (może poza grillem, którego kawałek dalej rozpalali właśnie bardzo podekscytowani Estończycy). Dlatego też gdy tylko trasę pokonały najszybsze załogi, udaliśmy się do samochodu i pojechaliśmy w inne miejsce.  Po drodze próbowaliśmy jeszcze załapać się na coś do zjedzenia – ponieważ jednak wszystkie knajpy były oblężone tak, że na kotleta czekalibyśmy dobre dwie godziny, wpadliśmy na pomysł, żeby oddalić się trochę od odcinków specjalnych i poszukać czegoś tam, gdzie będzie spokojniej.

To był strzał w dziesiątkę, bo w ten sposób trafiliśmy na wyludnioną plażę, przy której stała bardzo samotna budka z kurczakami.

Na nasze szczęście otwarta:

Zjedliśmy więc, wypiliśmy piwo, posłuchaliśmy szumu fal, a potem wyruszyliśmy w dalszą drogę.

Na kolejnym odcinku postanowiliśmy ustawić się w miejscu, w którym kilka godzin wcześniej Sebastian Ogier wpakował się w jakieś siano – i muszę stwierdzić, że było tam znacznie ciekawiej niż przy wspomnianej wcześniej prostej z hopkami. Do czego jednak zmierzam – po pierwsze, muszę powiedzieć, że cholernie dobrze się stało, że samochody WRC dostały te dodatkowe konie mechaniczne i nieco przerysowane spoilery. Co prawda wciąż daleko im do potworów z grupy B, ale w porównaniu do wurców, które mogliśmy oglądać w ostatnich latach jest naprawdę w cholerę ciekawiej. Przeskok między obecnym WRC, a starszą specyfikacją (że o klasie R5 nie wspomnę) jest po prostu kolosalny. Poza tym nowa Fiesta WRC generuje tak obłędny dźwięk, że wystarczy kilka sekund, żeby człowiek dostał erekcji.

Serio – jeśli macie problemy z panem kiełbaską to olejcie te wszystkie proszki na samozapłon konara  i włączcie sobie Fiestę WRC na youtube.

Do kibicowania wybraliśmy miejsce, w którym kostka betonowa przechodziła pod kątem 90 stopni w rozkopany szuter –  i po prostu nie mieściło się w głowie jak szybko WRC potrafiły nabierać prędkości na luźnej nawierzchni.  Kiedy po czołówce dotarły tu auta klasy R5, wyglądały tak żałośnie, że aż człowiek miał ochotę trochę je popchać.

To jest naprawdę zupełnie inna liga.

Zdjęcia są niespecjalnie udane, ale zabrałem ze sobą aparat, którego używam do robienia zdjęć śrubek i felg w już nie bordowej – musicie mi wybaczyć:

 

Wieczorem udało nam się załapać jeszcze na superoes na arenie w Mikołajkach – to było świetne uczycie móc zobaczyć jak światowa czołówka wpada w te same zakręty, w które ja parę lat temu pakowałem się za kierownicą rajdowego Peugeota 206:

 

Co dalej – w niedzielę rano znów przywitał nas deszcz.

Spakowaliśmy się więc do autobusu i pojechaliśmy na ostatni tego dnia odcinek specjalny. I teraz co fajne – żeby wydostać się z Wierzby musieliśmy przeprawić się na drugi brzeg za pomocą promu. Niby nic specjalnego ale zarówno prom, jak i pani kapitan wyglądały, jak gdyby żywcem wyrwane ze świata Bareji. Taka mała podróż w czasie:

 

No dobra – ale wracając do samego rajdu.

Tym razem miejsce, w które dotarliśmy okazało się po prostu genialne. Szybka prosta zakończona lekkim spadaniem przechodzącym w ciasny prawy nawrót. Następnie pięćdziesiąt metrów prostej i znów lewy ciasny łuk – tym razem lewy. A wszystko to w doskonałym zasięgu wzroku. Co więcej, dzięki temu, że pierwsza nawrotka znajdowała się przy niewielkiej skarpie, mogłem ustawić się na tyle blisko drogi, że od generowanego przez rajdówki ryku aż milutko mrowiło mnie w spodniach.

Genialne.
To był naprawdę dobry, męski, bardzo odstresowujący wypad.

Bez presji, bez planu, bez goniących nas dat i terminów. Kiedy mieliśmy ochotę na zimne piwo, po prostu piliśmy zimne piwo – najczęściej w jakimś pięknym, odludnym miejscu. Wstawaliśmy bez spiny, grillowaliśmy, zwiedzaliśmy nowe miejsca i poznawaliśmy ciekawych ludzi (to o której wpadacie?). Przez cały rajd relację z trasy nadawała lokalna stacja radiowa, dzięki czemu przez cały czas wiedzieliśmy doskonale co i gdzie się dzieje.

To był po prostu cholernie fajny, udany weekend.

Jestem pewien, że powtórzymy to za rok…

9 Komentarzy

  1. Łukasz Wulkanista 5 lipca 2017 o 23:13

    Musisz opierniczyc Mateusza że nie dotrzymał słowa. Piwo było, grill był, a gdzie to dachowanie? Haha. Nie no dobrze że nie było oczywiście. Świetna relacja.

  2. pete379 6 lipca 2017 o 19:32

    Ok to gdzie są prowadzone zapisy na przyszłoroczną edycję wyprawy? ;D
    Kurczę nigdy na rajdzie nie byłem, ale jak 2 albo 3 lata temu na Orlen pod Bydgoszczą zjechało kilka ciężarówek serwisowych na pauzę to emocje były prawie jak w pit-stopie.

  3. Szela 7 lipca 2017 o 17:03

    Czy to możliwe ze wczoraj już nie bordowa minęła mnie na obwodnicy BB? :)

  4. Darek 11 lipca 2017 o 10:31

    Szkoda, że w tym roku nie mogłem uczestniczyć w tym rajdzie. Mam nadzieję, że w następnym roku mi się uda. Jak zawsze świetny wpis i super zdjęcia! Powodzenia w dalszej pracy i pozdrawiam.

  5. Paweł 12 lipca 2017 o 12:44

    Twój wpis przekonał mnie żeby znów się wybrać na rajd po kilkuletniej przerwie. Fajnie byłoby zobaczyć to znów. Może w przyszłym roku uda mi się pojechać. Fajna relacja, przyjemnie się czyta, pozdrawiam :)

  6. Jacek 13 lipca 2017 o 09:52

    Uwielbiam twoje relacje, piszesz tak jak nikt inny, bez owijania w bawełnę. Mam jeszcze takie pytanie. Wiecie może czy na mniejszych rajdach, kjs’ach itp. są takie same emocje? Jest sens się wybierać czy lepiej poczekać do rajdu polski? :)

    1. Kafla 26 lipca 2017 o 15:43

      Za tydzień rusza Rajd Rzeszowski – raczej nie będziesz żałował wyjazdu ;-)

  7. Mor 1 marca 2018 o 16:43

    Wpadaj na Rajd Nadwiślański w tym roku!!!

    1. Prentki 2 marca 2018 o 09:22

      Masz jakiegoś linka ze szczegółami? :)

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *