Ostatnio podczas rozmowy z Dżordżem przypadkiem wpadłem na pomysł najlepszej kampanii reklamowej samochodu w historii.
Uprzedzając pytanie – tak, chodzi o Hyundaia.
Pomyślałem sobie jak doskonale działał by slogan:
„Nasze samochody są najbezpieczniejsze na świecie”.
Mnóstwo osób pomyślałoby sobie, że to dobry powód, żeby zamiast kolejnego Volvo kupić sobie Hyundaia.
W końcu jest dużo tańszy, a skoro jest najbezpieczniejszy na świecie, to musi być świetny i doinwestowany.
Miliony gości po czterdziestce, w swoich beżowych spodniach szturmem ruszą do salonów uzbrojeni w karty kredytowe Tesco i zaświadczenia o zarobkach.
Pojawi się jednak też grupa sceptyków, którzy drapiąc się w głowy zapyta „Czekaj, czekaj.. Ale na jakiej podstawie Hyundai wysuwa tak odważne stwierdzenia? Przecież muszą mieć na to jakieś dowody!”
I tutaj Wam wyjaśnię geniusz mojego pomysłu.
Jak można rozbić się czymś, co nie jeździ ?
Większość Hyundai albo stoi w serwisie, albo na osiedlowych parkingach bo odpadają im kółka.
Te które są sprawne, albo nie zjechały jeszcze z taśmy produkcyjnej, albo jeżdżą jak murzyn po lesie z wózkiem pełnym bananów.
W takiej sytuacji najprawdopodobniejszą przyczyną śmierci w Hyundaiu jest spadnięcie na niego płonącego meteorytu, albo śmierć ze starości podczas wyprzedzenia matiza jadącego przed Wami.
Prawdopodobieństwo tych zdarzeń, to jeden do miliarda, to więc statystycznie to najbezpieczniejszy samochód na świecie.
Wymyśliłem już nawet billboard reklamowy, który można wywieszać przy ruchliwych drogach:
Sonic – pytasz w księdze gości, dlaczego tak jeżdżę po Hyundaiu.
Pomagam mu, bo on nie jeździ.
Stoi w serwisie.
Mój znajomy z pracy ma czerwonego Getza. Wydawał mi się nawet zwyczajnym samochodem. Małe czerwone pudełko (nazwaliśmy go Tamagoczi) na równie małych kółkach stworzone przez ludzika z małym rozumkiem i małym ołówkiem trzymanym w małej azjatyckiej rączce.
Co ciekawe – Getz to pierwszy samochód na świecie, który pod maską nie ma silnika tylko tresowaną pchłę o imieniu Greg.
Na początku pozytywnie zaskoczył mnie widok całkiem ładnego obrotomierza na desce rozdzielczej. Kiedy jednak po przekręceniu kluczyka Greg zaczął śpiewać przeboje George’a Michaela, doszedłem do wniosku, że ten obrotomierz jest tu równie potrzebny co pisuary w barze dla lesbijek.
Jazda tym samochodem była tak wyprana z jakichkolwiek wrażeń, że czymś bardziej mdłym wydawało mi się już tylko unoszenie się na kawałku smalcu pływającym po morzu roztopionego masła.
Nie ma tu nic co choć na chwilę przykułoby moją uwagę i zainteresowało na tyle, żebym zechciał zostać w tym samochodzie choćby minutę dłużej. Przełączniki są nudne jak seriale komediowe polsatu, plastiki szare, a deska rozdzielcza nie miała kształtu inspirowanego cyckami Kate Moss.
Gość, który projektował ten samochód wcześniej był chyba designerem pracującym dla fabryki opon w Zimbabwe, który zasłynął w okolicy projektem okrągłej opony utrzymanej w czarnym kolorze.
Porównanie jazdy samochodem, do jazdy tym Getzem to jak porównywanie imprezy w żeńskim akademiku do balu producentów wędlin. Nie mam jakiegoś wrodzonego wstrętu do Hyundai. Nigdy żadnego nie miałem i na pewno miał nie będę.
To samochód, który za kilkanaście lat skończy jak stary toster – na śmietniku.
Za kilkanaście lat Hyundai nie będzie stał w garażu polerowany przez swojego młodego właściciela. Ludzie nie będą zakładali do niego polerowanych BBS-ów i foteli recaro. Nikt nie będzie siedział na ebayu szukając oryginalnej zaślepki do uchwytu na kubki.
Po prostu wyrzucą go na złom i kupią coś innego.
Jak stary toster…