Zauważyłem ostatnio u siebie pewien niepokojący objaw…
Zacząłem rozważać, jak to lepiej było za „moich czasów”. Jak to jeszcze te dziesięć – piętnaście lat temu robili lepsze samochody, benzyna kosztowała złoty siedemdziesiąt za litr, a w pobliskim sklepie po otwarciu drzwi dało się czuć zapach świeżego, chrupiącego pieczywa i gum turbo leżących w plastikowym pojemniku na ladzie.
Jak Romuś, lokalny pijaczek śmigał w podskokach co rano na spotkanie przy winie ze swoimi przyjaciółmi. Zawsze wystrojony w nowiutki sweterek z ciucholandu i prasowane na kantkę spodnie w beżowym kolorze. Jak to szarmancko kłaniał się wszystkim i rozsyłał wszystkim wokół nieco szczerbate, łobuzerskie uśmiechy.
Jak dzieciaki uganiały się za piłką na pobliskim boisku od rana do wieczora, co rusz wykopując ją na wysokie topole rosnące wokół asfaltowej płyty.
Wszystko wydawało się ciekawsze, bardziej kolorowe, lepsze…
A teraz połowa samochodów jest produkowana z tych samych części, paliwo kosztuje ponad 5 złotych, a w sklepie zamiast świeżego pieczywa czuć latające w powietrzu emugulatory z produkowanych masowo na zapleczu produktów chlebopodobnych.
Romuś cały zmizerniał. Schudł i skurczył się jak stary sweter…Włóczy się po okolicy w ubabranych ciuchach, wyglądając jak siedem nieszczęść. Nie kłania się już w pas, i nie prawi komplementów wszystkim emerytkom licząc na garść drobnych.
Boisko stoi puste, jedynie ławki na jego tyłach oblegane są przez dziwnych małych ludzi słuchających na swoich iPodach czegoś przypominającego odgłosy godowe jeleni.
Topole wycięto, bo nie spełniały norm unijnych, a krzaki będące onegdaj najlepszą „bazą” w okolicy wykarczowano, by powiększyć „przykościelny” parking…
Doszedłem do wniosku, że albo to świat za bardzo poszedł do przodu, albo to ja w którymś momencie się zatrzymałem.
Tęskni mi się czasami za kreskówkami z Kapitanem Planetą i to sprawia, że pomimo dwudziestu czterech lat na karku czuję się staro.
Ale czy to aby na pewno świat zmierza w złym kierunku?
Przypomniałem sobie jak to mój ojciec narzekał, jak to było dobrze „za jego czasów”, a dziadek przekrzykiwał go opowiadaniami, jak to po mleko na śniadanie szedł pięćset kilometrów w jedną stronę (z moich wyliczeń wynika, że docierał gdzieś w okolice Mordoru).
„Ale jakie to było mleko, Tomku… Nie to co dzisiaj…”
I pewnie miał rację.
Mimo to jestem przekonany, że takie same wrażenia będą miały moje dzieci (o ile przy pomysłach swojego taty na ‚bezpieczne zabawy’ będą miały tyle szczęścia, że dożyją pełnoletności).
Śmiem twierdzić, że to jak postrzegamy daną epokę nie jest zależne od jej wyglądu, ale od tego jak na nią patrzymy. Dzieciństwo jest niezwykle barwnym okresem. Nawet gdybyście podobnie jak mój kolega Daras wychowywali się w składzie węgla, budując zabawki kilofem to i tak jestem pewien, że zapamiętalibyście ten okres jako dużo lepszy niż lata dorosłe.
To tak samo jak z rodzicami – większość z nas wynosi z dzieciństwa przekonanie, że rodzice byli jak bohaterowie. Herosi. Nawet jeśli zdarzało się im dać Ci w tyłek albo robić głupie i obciachowe rzeczy.
Przypomniała mi się pewna anegdota o chłopcu, który idąc do szkoły został zaczepiony przez gościa w czerwonym samochodzie.
Gość podjechał do chodnika i jadąc powoli obok chłopczyka otworzył okno.
– wsiadaj, podwiozę Cię – zaproponował.
Chłopiec jednak udawał, że go nie widzi i szedł dalej spokojnie nawet nie spoglądając.
– No wsiadaj, dam Ci lizaka!
Chłopiec dalej go ignorował i przyspieszył nieco kroku.
– No dobra, dam Ci lizaka i bilet do kina
Chłopiec nada nic, szedł chodnikiem w ogóle nie zwracając uwagi na gościa w samochodzie.
– Dobra, lizak, kino i pięćdziesiąt złotych. Wsiadaj.
W końcu chłopiec zatrzymał się, spojrzał na gościa i mówi.
– Tato, daj mi spokój. Kupiłeś Hyundaia i musisz z tym żyć. Mnie w to nie mieszaj.
Mojemu tacie zdarzały się wpadki tak drastyczne, że śmiało mógł walczyć o 1 miejsce w moim prywatnym rankingu „króla masakry”. Jedyną osobą mogącą dotrzymać mu kroku była moja mama i ewentualnie kolega próbujący podrywać w podstawówce dziewczyny na breloczek z tamagoczi.
Czasem kiedy w miejscu publicznym mojemu tacie zdarzało się wykonać jakiś popisowy numer miałem ochotę udawać, że mnie porwał byle tylko nie przyznawać się do naszego pokrewieństwa.
Mimo to zapamiętałem go jako świetnego człowieka, przyjaciela i przede wszystkim dobrego ojca. W dużej mierze dlatego, że dostrzegałem tylko rzeczy wtedy dla mnie istotne, jakże odmienne od dzisiaj obowiązujących kryteriów.
Tak samo jest z samochodami.
To nie jest tak, że dzisiaj „już nie robią takich samochodów jak kiedyś”. Oni robią takie samochody, jakich wymagają obecne czasy. Tak samo było dwadzieścia lat temu. I trzydzieści. I pięćdziesiąt lat wstecz też.
Czego mamy się spodziewać po samochodach, które produkowane są dla ludzi jedzących w wigilię krokiety z chińskiej knajpy… Kupujących płyty artystek, które są inteligentne jak karton krewetek i uzdolnione niczym wózek widłowy.
Mamy czasy, w których kluczowe stają się takie kwestie jak pokazowa ekologia, ekonomia i funkcjonalność. Samochody mają kupować ludzie łażący z nudów po marketach. Mamy nagonkę wszelkich organizacji na temat efektu cieplarnianego i pieczywo robione z ciasta przysyłanego w lodówkach gdzieś z chin.
Nie dziwi mnie fakt, że połowa sprzedawanych modeli samochodów ma zawieszenia, układy hamulcowe, a nawet silniki pochodzące od tego samego producenta. Wszystkie sklepowe ciuchy pochodzą z chin, a elektronikę składa milion tak samo wyglądających gości w zielonych fartuszkach.
Takie czasy moi drodzy.
Są marki, które produkują samochody dla ludzi ceniących indywidualność. Jest nieśmiertelny Morgan czy Caterham. Dobrą robotę robi też Alfa, Citroen czy Maseratti. Jest oczywiście i ferrari czy Lambo. Ale one były zawsze. I spełniały taką samą rolę w latach osiemdziesiątych, i siedemdziesiątych i wcześniej również.
Jeśli chcesz mieć samochód, który pokochasz, a nie masz konta w Szwajcarii ani ojca chodzącego po Abu Dabi z białym pampersem na głowie, to powinieneś kupić coś przynajmniej tak starego jak Ty.
Byle nie hyundaia, bo to strasznie gówniany samochód…