Kiedyś wspominałem o tym, że bardzo lubię chodzić do pewnego klimatycznego salonu fryzjerskiego zlokalizowanego w leżącej na jednym z podmiejskich osiedli piwnicy. Lubię ten salon bo kobieta, która zajmuje się tam trzymaniem nożyczek doskonale zdaje sobie sprawę z tego czego właściwie od niej oczekuję.
Nie marnuje zatem mojego czasu na proponowanie mi kawy z częstotliwością karabinu maszynowego, ani też nie namawia mnie na kupno pachnących różami odżywek do włosów. Oszczędza mi nawet kazań o rozdwojonych końcówkach i zdrowych cebulkach.
Po prostu wie, że zupełnie mnie to nie obchodzi.
Wie też, że gdybym chciał napić się kawy to poszedłbym do kawiarni z wiklinowymi stolikami i kelnerkami noszącymi krótkie, figlarne spódniczki, a nie siedział w pomalowanej na różowo piwnicy, żeby delektować się lurą z Lidla w pomieszczeniu gęstym od radioaktywnej chmury lakierów do włosów i innych dziwnych pachnideł.
Bardzo cenię ten salon również za to, że w przeciwieństwie do wielu „atelier” tutaj określenie „klasyczna męska fryzura” oznacza po prostu klasyczną męską fryzurę, a nie coś przypominającego wyleniałego bobra, któremu ktoś dla draki ogolił nogi. Co więcej – właścicielka doskonale wie, że nie chcę aby po strzyżeniu nakładała mi na włosy jakąś pastę. Wystarczyło, że powiedziałem jej to podczas mojej drugiej wizyty i od tamtej pory zwyczajnie się już o to nie pyta. Pamięta.
Pamięta także jak mam na imię, jakim samochodem jeżdżę i dlaczego właściwie lubię tego starego rupiecia.
I jest na tyle sympatyczna, że udaje iż ją to interesuje.
Do czego jednak zmierzam – w swoim życiu odwiedziłem naprawdę sporo różnego rodzaju salonów fryzjerskich. Byłem w kilku „profesjonalnych atelier”, których nazwy sugerowały, iż założył je ktoś kto całe dnie spędza na piciu wina i strajkowaniu, a także w kilkunastu podrzędnych salonikach śmierdzących pleśnią i tanimi fajkami.
Byłem nawet u niejakiego Jean Louis David’a, który za skrócenie moich włosów zażądał tyle pieniędzy, że po cichu liczyłem iż po strzyżeniu jedna z tych z uroczych ekspedientek zabierze mnie na godzinkę na zaplecze.
I teraz spójrzcie – kobieta w tym niewielkim, okrutnie różowym saloniku stanowi dla mnie swego rodzaju substytut przyjaciółki. Wie jak mam na imię, udaje, że interesuje ją to dlaczego jeżdżę starym samochodem i ze wszystkich sił stara się na swój sposób sprawić, żebym przychodząc do niej po prostu czuł się dobrze.
Ona po prostu mnie zna i stara się jak może bym przyszedł do niej znów.
A ponieważ żaden z innych fryzjerów, których odwiedziłem nie wykazał się w tej materii podobnym zaangażowaniem (pomimo iż podobnie jak ona miał możliwość poznania moich potrzeb) to teraz nie dość, że odwiedzam tę różową piwnicę regularnie to na dokładkę z czystym sumieniem polecam ją moim znajomym.
I teraz zwróćcie uwagę na pewne powiązanie.
Kiedy ktoś interesujący się motoryzacją jako osiemnastolatek kupuje swój pierwszy samochód, w którym to przez kolejne miesiące będzie palił zioło i bałamucił naiwne niewiasty, kieruje się on jakimiś tam bardziej bądź mniej klarownymi priorytetami.
Ktoś kto boi się awarii kupuje „pancernego” Golfa III. Ktoś z kolei kupuje starszego Mercedesa 190E – bo jego ojciec też ma Mercedesa, a że po części finansuje on ten zakup to ma w temacie wyboru marki sporo do powiedzenia. Ktoś inny kupi mazdę 323 bo to tani Japończyk, który wygląda jak samochód sportowy.
I zauważcie co dzieje się dalej.
Kiedy już wspomniany Golf zaliczy jakieś dwa dachowania, a kręcony do odcięcia silnik zacznie pożerać olej w tempie w jakim rozszerza się wszechświat, młody człowiek po prostu wykąpie go w plaku do tapicerek, a następnie wystawi go na allegro aby inny młody „szczęśliwiec” mógł dzięki niemu zakosztować tej radości posiadania własnego samochodu.
A potem kupuje kolejnego Volkswagena.
Może tym razem będzie to Passat, może Golf czwartej generacji – jedno jest pewne. Musi to być VW*, bo to najlepsza marka pod słońcem!
* Analogicznie działa to w wypadku Alfy, Audi, BMW, Mercedesa, Forda, Opla itd.
I teraz spójrzcie co się dzieje – człowiek, który posiadał w życiu wyłącznie jednego jedynego Golfa III generacji, a na dokładkę odkrywanie cech i możliwości tego modelu ograniczało się w jego wypadku jedynie do okazjonalnego palenia gumy i molestowania wajchy ręcznego staje się nagle wojownikiem o chwałę Volkswagenowego królestwa. Uznaje VW za najlepszą markę pod słońcem i hołduje jej wierność i walkę u jej boku po kres swoich dni.
Wybaczcie ale to trochę tak jakbyście weszli do dyskoteki i oświadczyli się pierwszej dziewczynie jaką zobaczycie – chociażby stała przy kiblu, jeszcze rok temu nazywała się Józek, miała jedną nogę krótszą od drugiej i wcale Was nie lubiła.
To przecież jakiś absurd.
Jak człowiek nie mający żadnego doświadczenia ani wiedzy jak tak naprawdę można obiektywnie ocenić samochód (że nie wspomnę już o żadnym punkcie odniesienia do innych marek i modeli) może osądzać iż jest on dobry bądź zły. I dlaczego wbrew zdrowemu rozsądkowi skłania się on ku temu aby z daną marką związać swoje życie choć nawet nie dał szansy innym?
Teraz pewnie już wiecie dlaczego na początku przytoczyłem Wam temat salonu fryzjerskiego. Tak naprawdę w obecnych czasach nie istnieje coś takiego jak więź pomiędzy nami, a właścicielami wielkich koncernów motoryzacyjnych. To nie jest mały salonik fryzjerski gdzie podczas strzyżenia kobieta o imieniu Jadwiga zapyta się jak się tam miewa ten Wasz upośledzony pies.
Martin Winterkorn nie zadzwoni, żeby zapytać jak się spisuje Wasza Jetta i co tam słychać u Snoopiego.
Nie zadzwoniłby nawet gdybyście kupili od niego najnowszego Phaetona bo Wasz pies i Wasz stary samochód zwyczajnie go nie interesuje. Może i ludzie z działu marketingu próbują wmówić Wam, że Her Martin wieczorami siedzi przy swoim biurku i zamartwia się czy Wasza babcia i 20 letni Passat mają się dobrze, ale zapewniam Was, że to nie prawda.
Prawda jest taka, że cała filozofia, którą starają się budować wokół swoich marek producenci samochodów sprowadza się tylko do tego, by skłonić Was jakoś do kupna czegoś nowego u jednego z ich dealerów. I nie chodzi tu o Wasze samopoczucie i zdrowie Waszej rodziny tylko o pieniądze.
Cała ta klubowa, elitarna i designerska otoczka ma za zadanie sprawić by kilku ludzi w garniturach i jakiś gość z San Francisco, który nawet latem biega w czarnym golfie, mieli za co zatankować swoje prywatne odrzutowce.
Dlaczego więc ludzie z własnej woli przywiązują się łańcuchami do emblematu na grillu swojego pełnoletniego golfa i wmawiają sami sobie, że prezes Volkswagena wysyła im kartki na święta? Jestem to w stanie zrozumieć jeśli ktoś w swoim życiu przetestował przynajmniej kilkanaście różnych modeli i w końcu trafił na ten, który w jego ocenie stanowi Świętego Graala. Ten, który prowadzi się wyraźnie lepiej niż inne, który lepiej przyspiesza i mniej spala.
Taki gość odwiedził te kilkanaście salonów fryzjerskich i na podstawie własnych doświadczeń wybrał ten, który jest jego zdaniem najlepszy.
Wiem, że często idealizuję BMW ale wierzcie mi – nie mam zamiaru przekonywać nikogo do kupna nowego BMW 3-er bo po prostu nie wiem czym się różni od nowej Astry albo Focusa. Wiem natomiast czym moje osiemnastoletnie E36 różni się od starego Escorta, Astry Classic, Mercedesa GLK albo Ibizy. Znam również jego charakterystykę, jakość wykonania i ergonomię projektu – niezwykle istotną przy naprawach (które zresztą stanowią nieodzowny element przygody związanej z posiadaniem pełnoletniego samochodu sportowego).
Dlatego kiedy mówię, że E36 jest fajne i warto je sobie kupić to nie mówię tego wyłącznie dlatego, że stoi ono w moim garażu i czuję jakiś moralny obowiązek względem Hansa i Heinricha.
Gdyby nie było fajne to po prostu już dawno bym je sprzedał i kupił sobie coś innego co fajne jest.
Życie jest zbyt krótkie żeby wmawiać sobie, że kawałek psiej kupy to pyszny batonik.
Jeśli jakiś samochód jest gówniany to po prostu trzeba go sprzedać, a nie wmawiać wszystkim, że jest świetny i męczyć się z nim jak z gwoździem wbitym w stopę.
Jeśli więc ktoś zaproponowałby mi zamianę mojego E36 na Focusa RS albo Alfę Spider to nie próbował bym kurczowo trzymać się kotwicy z biało-niebieskim śmigiełkiem. Po prostu wedle własnych kryteriów oceniłbym to co dane samochody mają mi do zaoferowania. Jak się prowadzą i czy są równie piękne jak moje coupe.
Oczywiście nie wykluczam, że wybrałbym Alfę z powodu kształtu jej lusterek bocznych. Albo Focusa za to, że kojarzy mi się z Carlosem Sainzem i Latającym Szkotem.
Mam jednak świadomość jak wiele dla mnie znaczy klasyczny układ napędowy i genialna pozycja za kierownicą mojej beemki.
Pamiętajcie – miłość do marki może być namiętna i burzliwa, ale nigdy nie powinna być platoniczna.
Tommy, trudno jest znaleźć „Świętego Graala” wśród aut. Jedno auto da Ci wygodę za kierownicą inne rewelacyjne przyśpieszenie, ale… Będzie miało to przedni napęd… Niestety nie ma auta idealnego… A może stety? Bo wtedy byłoby nudno: wszyscy by jeździli tymi Priusami, ikonami motoryzacji…
Eee. Mam poloneza z dieslem. Klasyczny napęd, w którym most przypomina że żyje, mało pali, jak chcę żeby jechało to jedzie. Jest ekologiczny – zaczyna mieć tyle dziur, że czas pomyśleć o blacharce. Wszędzie wjedzie gdzie potrzebuję. I jest pędzony ropą, co pozwala sycić się złością tym, którzy uważają, że motor powinien być zasilany benzyną, nie żadną gnojówą czy podtlenkami wszelakimi, bo ja jeżdżę, a oni dalej narzekają ;]. Dla mnie jest zajebisty, bo jest i już. Mój cudny, zgniły, 17-letni polonez.
No dobra, jeszcze 125p mam fajnego, ale on dużo pali jedynego słusznego paliwa, także fajny jest od święta, w niedzielę i na dupy…
Prentki, tutaj nie ma aż tak wielkiej filozofii, w mojej ocenie po prostu górę bierze zwykłe lenistwo i wygoda. Taki kierownik Golfa III już w nim wszystko naprawił, zna każdy element, wie jak wymienić sprzęgło, ma kontakty warsztatowe, i teraz kupując coś innego po prostu w błoto idzie cała ta bezcenna wiedza. Zmieniając jeden model na drugi jednej marki niewiele się pod tym kątem zmienia, poza tym wiadomo czego można się spodziewać.
Co do nowych aut to też w salonie zadają pytanie czy to pierwszy czy kolejny model tej marki „w rodzinie”, jeżeli kolejny to mamy „specjalny” rabat, często raptem tysiak albo dwa, ale klient jest podłechtany tak samo jak Ty tym, że fryzjerka pamięta o Twoje BMW.
Tylko widzisz – to „przywiązanie” często pojawia się nawet w sytuacji gdy ktoś nie ma pojęcia jak się wymienia sprzęgło, a nawet gdy sam samochód jest po prostu beznadziejny. Ktoś jeździ sypiącą się Astrą, ładuje w nią pieniądze, praktycznie mieszka w serwisie na rogu, a potem ni z tego ni z owego kupuje Vectrę.
Małżeństwo z rozsądku? Przecież to bez sensu.
Należałoby się jakiegoś psychologa zapytać :) pewnie wyszłoby na to, że wybierając tę samą markę (Vectra) niejako samemu sobie potwierdza się, że ten pierwszy wybór był jednak dobry (Astra), mimo, tego że samochód się psuł i był do niczego :) Bo jeżeli kupiłby Mondeo to wtedy przede wszystkim sam przed sobą przyznałby się do kompletnej porażki, złego wyboru, a to człowiekowi przychodzi bardzo ciężko.
I tu właśnie zaczynasz dochodzić do takich samych wniosków co ja ;] Że ktoś stara się oszukiwać sam siebie wmawiając sobie, że kupa to sznikers ; ]
Nie wiem jak z tym jest, ale mam już 12 Omegę w ciągu 3 lat, jedne były krócej, inne dłużej, niektóre w tym samym czasie. Różne silniki od R6 diesla (który lądował w BMW, na którego wszyscy narzekają i wgl ponoć najgorszy motor ever (nie wiem, ja nie narzekałem) przez R4 do V6 w różnych kombinacjach od 2.5 do 3.2, automaty, manuale, gaz, benzyna, różne nadwozia, różne modele (lift i przed lift). Sypało się to i owo, blacharka, chłodnice pękały od tak w tym samym miejscu, szybko siadało zawieszenie, to kurcze nie zamienił bym tego auta na inne. Za cenę, za którą można kupić to auto, którym się jeździ bardzo wygodnie, cicho i całkiem bezpiecznie. Jakoś mam sentyment do tego auta. Jeździłem masą innych aut, ale jakoś ciągle wracam to tej starej, popularnej, zgnitej omegi. Czuję się w niej mega dobrze. Nie wiem czym jest to spowodowane. Chyba po prostu boję się, że jak kupię inne auto, to nie będę miał co przy nim robić.
Dlatego Ja kupuje Hyundaie :)
(Tak wiem nienawidzisz tej marki)
Ale mechanika nie znam i moje auta też go nie znają :D
No domyślam się że Twoje Hyundaie nie znają mechanika… Mi jak toster się zepsuje to też go wyrzucam do śmieci a nie gonię do elektronika… To ta sama zasada xD
E tam, przesadzasz. Ja mimo, że mam nowy, naprawiam ekspres do kawy…
Od dwóch lat :D
To sie nazywa przywiązanie do marki ;)
Nie znają, bo się nie psują ! :D
Bo to bardzo nowoczesne samochody – nawiasem mówiąc trudno zepsuć coś, co składa się z ledwie pięciu części i to jeszcze wykonanych z surówki hutniczej oraz ciosanego kamienia ;}
hmmm ciekawy tekst
a co do fryzjerki to równiez szukałem i znalazłem taką do której chodzę regularnie bo mam pewność, że mnie nie zawiedzie. Również nie proponuje kawy, ani godzinki na zapleczu(ciekawa cena musiała być) ale mam to co lubię, spokój, koleżeńską rozmowę i co najważniejsze fryzurkę ;-)
Ojj, Tommy Tommy :D
Jak zobaczysz Hyundaia u siebie pod domem to wiedz że to ja :D I to wcale nie w celach pokojowych :D