Nie wiem jak Wy, ale ja bardzo lubię korzystać z wszystkich zmysłów, w które wyposażyła mnie matka natura. Posiadam w końcu dwie ręce (co prawda obie są lewe ale zawsze), nieco niekształtny nos (który jak mam nadzieję jest uwarunkowany jakimś genem o postawie recesywnej – jeśli moja córka odziedziczy kiedyś po mnie taką klamę to w życiu się jej z domu nie pozbędę), oczy i kilka innych gadżetów dzięki którym mogę czerpać ze świata wszelkie dobrodziejstwa i omijać czyhające na mnie zagrożenia takie jak bójki na noże, strzelaniny czy choćby wiosenne wyprzedaże w Orsay’u.
Jednak pomimo, że mam pod skórą te miliony super-czułych receptorów, sokoli wzrok (gdy założę okulary), słuch pozwalający mi ocenić moment obrotowy po szumie panewek i małe palce u stóp służące do uderzania nocą we wszystkie możliwe meble to zdaję sobie sprawę, że już dawno zatraciłem zdolność korzystania z tych dobrodziejstw (no, może poza tymi palcami).
Zobaczcie sami – teoretycznie matka natura wyposażyła mnie w słuch. Kiedy byłem młodszy, owszem – często go wykorzystywałem zgodnie z jego przeznaczeniem. Używałem go na przykład do wsłuchiwania się w szum wiatru tańczącego w koronach przydrożnych akacji. Albo leżąc na łące i patrząc w niebo słuchałem jak pasikoniki grały koncert niczym jakaś polna orkiestra. Słyszałem trzask łamanych gałązek gdy tuż za ciemną linią drzew przechadzała się grupa saren albo dzików.
Pamiętam też jak stojąc przy trasie Rajdu Wisły zza zakrętu dobiegały strzały generowane przez szalejące podtrzymanie turbosprężarki starego Lancera. Jeszcze dobre kilka minut po przejeździe rajdówki w piszczało mi w uszach, a zapach rajdowego paliwa drażnił mój nos.
A dziś?
Cóż… Dziś mój słuch spełnia wyłącznie dwie podstawowe funkcje. W trybie czuwania nasłuchuje w eterze słowa „obiad” i „ja stawiam” oraz uruchamia prawą rękę kiedy obroty zaczynają zbliżać się do siedmiu tysięcy.
Życie i czas spędzony na ziemskim padole sprawiły, że większość niepotrzebnych mi w dorosłym życiu funkcji po prostu zanikła. Ewolucja robi swoje i sukcesywnie ogranicza rzeczy, które nie są mi niezbędne do przełączania kanałów TV i płacenia podatków. Chyba nie pamiętam już jak pachną kwitnące akacje. I to pomimo, że wzdłuż ulicy, przy której mieszkam rośnie ich całkiem sporo. Ale dlaczego właściwie o tym mówię – pamiętacie jak fajnie było kiedyś zapierniczać po całym osiedlu na rowerze, który dostaliście na komunię od wujka Zenona?
Jakie było to czyste i pozbawione fałszu gdy trzymając dłonie na kierownicy mogliście poczuć każda nierówność nawierzchni i każdy kamień leżący na drodze.
Co więcej – kiedy zbytnio zaufaliście temu poczuciu kontroli nad światem, można było nawet poczuć chłodny dotyk asfaltu gdy przelatując przez kierownicę waliło się ryjem w jezdnię przyjmując cały impet uderzenia na twarz. Ale wówczas nikt specjalnie nie narzekał – pozbierało się zęby do kieszeni, naprostowało kierownicę i gnało się dalej. Kiedy próbując pokonać łuk na osiedlowej polanie iście żużlowym poślizgiem przyrżnąłem w rosnącą na zewnętrznej zakrętu brzozę nikt nie domagał się zwołania komisji śledczej i ingerencji prezydenta USA.
Nikt nie wpadł na pomysł, żeby postawić tam znak zakazujący ślizgania się tylnym kołem albo montować do rowerów jakieś ograniczniki prędkości mające zapobiec tego typu wypadkom w przyszłości.
Karmnik odbity na czole i kilo błota w zębach było wystarczającą nauczką – człowiek chcąc nie chcąc uczył się, że nie najlepiej to rozegrał i wypadałoby następnym razem trochę nad tym popracować.
Wszyscy mieli to najnormalniej w dupie bo przecież takie jest życie i na takich właśnie błędach trzeba się uczyć. I teraz pytam się ja – w którym momencie coś poszło nie tak, że dziś członkowie rady parafialnej mogą wpływać na ograniczenia prędkości, a producenci samochodów są zmuszani do montowania systemów, które w założeniu mają ograniczać udział człowieka w prowadzeniu do siedzenia w fotelu? Gdzie u licha ludzkość popełniła błąd, że dziś zamiast trzymać się najzdrowszych i najprostszych sposobów edukacji i rozwoju polegających na wystrzeganiu się popełnionych w przeszłości błędów dąży ona do jak największego ograniczenia swobody i konieczności myślenia?
Wmawiając sobie i nam, że to wszystko dla naszego dobra i dobra naszych dzieci.
To tak, jakbyśmy po powrocie dzieci ze szkoły, dla ich dobra zamykali je w piwnicy aby chronić je przed pedofilami, dziurą ozonową i szaleńcami jeżdżącymi po osiedlu swoimi Mazdami MX-3 z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Przecież to absurd.
W Seacie, którym na co dzień jeździ moja ładniejsza połówka zamontowali całą kolonię poduszek powietrznych (chwilami mam wrażenie, że się rozmnażają), ESP, ABS, KGB, FBI i elektryczne wspomaganie kierownicy, które sprawia, że prowadzenie samochodu przypomina trochę granie na pianinie zanurzonym w basenie wypełnionym bigosem.
Samochód tak absurdalnie izoluje kierowcę od tego co dzieje się na drodze, że chwilami można odnieść wrażenie jakbyśmy siedzieli przez telewizorem i grali w jakąś średniej jakości grę dołączoną do gazety dla dzieci. Podejrzewam, że gdybym na miejskiej obwodnicy złapał tym tamagoczi jakiś podsterowny poślizg to dowiedziałbym się o tym dopiero w chwili gdy odzyskałbym przytomność, a przemiły Pan strażak za pomocą piły tarczowej próbowałby wydostać moje nogi spod zwałów poduszek powietrznych i kawałków okropnie mdłej tapicerki.
Wszystko sprowadza się do tego, że człowieka zaczyna traktować się jako zło konieczne i najsłabszy element całej tej komunikacyjnej układanki.
Kiedyś to w człowieku pokładano najwięcej nadziei. Dawano mu narzędzia, które mógł on wykorzystywać do zdobywania wiedzy i doskonalenia swoich umiejętności. Traktowano go jako niezbędny i najważniejszy element samochodu, a dziś robi się wszystko aby jego rolę ograniczyć do absolutnego minimum.
Spójrzcie jak wyglądał motorsport w latach osiemdziesiątych. Grupa B była tak absurdalnie szalona, że niejednokrotnie bardziej od technicznych możliwości liczyło się to jak wielkie ma ktoś jaja i czy ma we krwi fińskie sisu. Wariaci jak Walter Rohrl czy Hannu Mikkola dzięki własnej determinacji i talentowi potrafili igrać sobie z bogiem oszukując narzucone nam przez niego prawa fizyki.
Regulaminy, normy bezpieczeństwa i technologia mają tak wielki udział w sporcie, że dziś kierowca stanowi bardziej maskotkę pokroju małpki bawiącej się kolorową kierownicą ku uciesze reporterów. Walka odbywa się w strefach serwisowych, laboratoriach i boksach, a to co dzieje się na torze jest tak naprawdę tylko efektem tego co na swoich komputerach zmajstrowali ludzie grający po godzinach w Word of Warcraft.
Technologia nas ogłupia.
Sprawia, że idea czerpania radości z prowadzenia samochodu ustępuje miejsca paranoicznej trosce o bezpieczeństwo i chęci sprawowania odgórnej kontroli nad naszym życiem. Wiem, że zaczyna to brzmieć trochę jak jakaś teoria spiskowa ale mam po prostu świadomość, że jeśli kiedyś doczekam się syna i będę chciał nauczyć jeździć go samochodem to będzie się to ograniczało do pokazania mu gdzie jest guzik ON i gdzie ma wpisać adres, pod który chce się dostać.
Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie to przerażające bardziej niż apokaliptyczne wizje rodem z Matrixa…