Kiedy byłem młodszy i nie wyglądałem jeszcze jak nieślubne dziecko Roberta DeNiro i Beaty Kozidrak, często spędzałem jesienne wieczory haratając w Gran Turismo 2 i zajadając się kanapkami z okrutnie grubą warstwą masła i ketchupem (rodziców przeważnie nie było w domu, a odgrzanie rozlokowanego w kilku garnkach obiadu wykraczało znacznie poza mój poziom automotywacji).
Pamiętam, że miałem wtedy wytartego pada z dual schockiem, stary telewizor, wygodne łóżko i pomarańczowy płyn do chłodzenia silników „Tang” w takim starym kubku z nadkruszonym uszkiem, który bardzo lubiłem.
Deszcz bębniący w metalowy parapet w chłodny, jesienny wieczór, kanapki z tortexem i druga część Gran Turismo to z resztą jedna z moich ulubionych kombinacji – zaraz po szkockiej z niską szklanką i lodem, albo Jużniebordową z drogą na przełęcz Przegibek i śliską nawierzchnią.
Albo Izą z winem i kusą kiecką.
Chociaż tu w sumie to wystarczy tylko z winem…
Wracając jednak do tematu – mama zwykle wracała z pracy w okolicach 23:00 więc po powrocie z roweru albo boiska, na którym to naprzemiennie trafialiśmy się z kumplami mokrą piłką w twarz, miałem jeszcze dwie godziny na granie na konsoli bez konieczności udawania, że tknąłem choćby patykiem znienawidzone przeze mnie zadanie domowe.
W sumie muszę stwierdzić, że wbrew temu co wmawiali wam rodzice, nagminne olewanie zadań domowych czasem cholernie się w życiu przydaje. Jestem na to najlepszym przykładem – tyle razy rżnąłem głupa, że moją pracę domową zeżarł pies, porwali ją kosmici, albo, że po drodze do szkoły napadli mnie zamaskowani komandosi znający karate, którzy uprowadzili ją helikopterem, że dzisiaj potrafię niezwykle przekonująco iść w zaparte w praktycznie każdej, nawet totalnie podbramkowej i jednoznacznej sytuacji.
Każdy kto choć raz przeleciał przez skrzyżowanie w nadsterownym poślizgu i na wyjściu nadział się na wyjeżdżający właśnie z podporządkowanej radiowóz wie doskonale jak cenna i wartościowa jest to umiejętność.
Powiem tylko, że autami z napędem po tej właściwej stronie jeżdżę na co dzień od ponad dziewięciu lat, a mimo to jeszcze nigdy nie dostałem mandatu – taki jestem kurde dobry w te klocki.
Nie chciałbym jednak zanudzać Was dzisiaj anegdotkami na temat mojego niespecjalnie intrygującego życia rozrywkowego, a powiedzieć Wam parę słów o pewnych cechach charakteru, które jak mi się zdaje, wykształciły się u mnie właśnie w tamtym okresie. Bo widzicie, jako typowy bloger motoryzacyjny powinienem powiedzieć teraz, że Gran Turismo ceniłem przede wszystkim za wysoki jak na tamte czasy realizm, i że zawsze haratałem w nie bez żadnych asyst, wspomagaczy i innych zniewieściałych ABS-ów.
Wiecie – że niby taki ze mnie Robert Kubica, że już tym moim chodzikiem z bałwankiem Boulim popierniczałem po mieszkaniu wyłącznie nadsterownymi poślizgami, tnąc przy tym perfekcyjnie wszystkie apexy na leżącym w przedpokoju chodniku.
Prawda jest jednak taka, że zamiast szukać optymalnego toru jazdy i idealnych punktów hamowania, albo chować się w cieniu aerodynamicznym szybszych przeciwników i atakować ich z zaskoczenia, przez większość czasu wybierałem po prostu felgi do starego Mitsubishi Evo VI.
Powaga – wybieranie felg zajmowało mi dobre 70% czasu poświęconego na tę grę.
I tak mi kurde jakoś zostało.
Idealnych felg do Jużniebordowej szukałem prawie rok. Rozważałem tyle opcji i monitorowałem tyle aukcji na allegro, że w pewnym momencie musiałem zacząć to wszystko zapisywać w excelu, żeby zwyczajnie się nie popierdzielić. Mam tak z każdym samochodem – zamiast wskoczyć za kierownicę i po prostu cieszyć się jazdą, ja rozkładam każdy detal na części pierwsze, a potem przez kilka dni chodzę i zastanawiam się jaki kolor powinien go polakierować, jak wykończyć i czy w ogóle to nie lepiej byłoby od razu wymienić go na coś z mocniejszej wersji, albo zastąpić wyczynowym. Ech…
Gdybym robił program w stylu West Coast Customs albo Poturbowanych, to jeden projekt trwałby 7 sezonów, z czego 6 zająłby mi wybór felg i decyzja na jaki kolor polakierować pokrywę zaworów.
Bo tak mi kurde jakoś zostało.
W grach wideo od zawsze najbardziej lubiłem budować samochody. Nie jeździć, czy też ścigać się w internecie z tymi dziwnymi ludźmi obrażającymi swoje matki ale budować auta i cieszyć się efektami swojej pracy. Uwielbiałem wymyślać style, dobierać kolory i felgi, obniżać zawieszenia, albo przerabiać silniki i napęd tak, żeby znaleźć złoty środek między skutecznością na torze i dobrą zabawą wynikającą z jej braku.
I tak mi kurde jakoś zostało.
Jednak co ciekawe, nigdy nie kręciły mnie te najszybsze i najbardziej wypasione samochody – nie.
Najbardziej lubiłem te stare, tanie, „ogólnodostępne” rupiecie.
Kiedy zachodziłem w grze na tyle daleko, że aby wygrać musiałem jeździć drogimi i szybkimi samochodami, wywalałem wszystkie save’y i zaczynałem zabawę od nowa – bo zdecydowanie bardziej kręciło mnie ściganie się wyginającą się z zakrętach, Alfą 155 na seryjnych oponach, niż cholernie drogą Toyotą w specyfikacji pod wyścigi LeMans.
I tak mi kurde jakoś zostało.
Kiedy pojawiam się na jakimś zlocie albo targach motoryzacyjnych przez strefę z tymi wszystkimi drogimi supersamochodami przelatuję jak Kubica przez punkty hamowania – lecę na złamanie karku prosto do ustawionych gdzieś za toi-toiami Fordów Sierra i pordzewiałych Lancii z lat 80-tych. Pamiętam jak pewnego razu wybrałem się na jakiś zlot do Katowic i większość czasu zamiast na zlocie, spędziłem na zlokalizowanym nieopodal parkingu zajadając się kebabem i oglądając starą Sierrę XR4i należącą do gościa, który pilnował tam stróżówki.
To wszystko wyniosłem z dzieciństwa. To wszystko za sprawą starych katalogów D&W, które czasem przywoził mi tata, samochodów spotykanych na ulicy i gier takich jak wspomniane Gran Turismo. Nie ukrywam, że trochę komplikuje mi to życie, bo choć jako „bloger motoryzacyjny” powinienem jarać się premierami nowych (przynajmniej tych sportowych i drogich) modeli, testować pachnące pieniędzmi Audi i Mercedesy, czy też orientować się choć trochę w technologiach, które za parę lat z pewnością odmienią oblicze dziedziny, którą tak sobie ukochałem, ja siedzę po prostu w garażu i zastanawiam się jak zmodyfikować błotnik z prawie 40-letnim Peżocie.
Taaa, wiesz Tommy chyba właśnie ze względu na brak achów i ochów nt nowych, w zasadzie jednakich i nijakich, aut większiść czytelników tu przychodzi.
Źle to czy dobrze nie wiem. Ale gdybyś pie… do kotleta o kolejnej premierze superduper Dacii czy innym Fiacie to… No właśnie, pewnie do kotleta byś pisał.
W sumie tak, ale trochę drażni mnie ta moja daleko idąca ignorancja – wiesz, wypada przynajmniej znać swojego wroga, a ja nie wiem nawet gdzie właściwie jest front ;)
Tomek pamiętaj, że nie należy bać się profesjonalistów bo są przewidywalni, bać się należy amatorów bo są nieobliczalni ;)
Witaj w klubie „czubie” :)
Mam taka teorię spiskową, że 50% sukcesu pierwszych gier z serii GT Sony zawdzięcza działo samochodów używanych.
Kto z nas nie wchodził co 2-3 wyścigi czy też co parę minut do używek Mitsu, żeby wyrwać Makinena lub polować na ostatniego GT-R’a do kolekcji…
A dobieranie felg do wanny STi, FTO GP czy Mustanga było lepsze niż Teresa Orlowski.
Dobrze, że tu sami swoi… :)
O boże – szóstka w Makinenie <3
A ja jednak wolę Forze…
I tak mi kurde jakoś zostało ;)
Po GT2 przerzuciłem się na forzę i tak już mi zostało ;)
Ja najlepiej to wspominam Need for Speed Most Wanted :D fakt faktem spora różnica lat ale trudno mi nie wspomnieć o tej gierce, tyle godzin dobrych wspomnień ^^ A co do starych aut to w pełni Cię rozumiem ;p Osobiście preferuję „auto z duszą” niżeli autka wyposażone w najnowsze bajery…
Mi brakuje niestety charakteru i za bardzo przejmuję się opiniami. Z E30 przerzuciłem się na a3 8l… Twój blog motywuje mne do działania i bycia tym, kim jestem. Spoko koleś z Ciebie :D
Tak generalnie to straszny ze mnie buc i prostak, ale dobrze się maskuję ;)
Tommy, Ty chory… Człowieku. Ty powinieneś grać w My summer car, czy w car mechanic Simulator a nie w gran turismo czy inne forzy :P
Nikt nie będzie mi mówił jak mam grać :v
„Każdy kto choć raz przeleciał przez skrzyżowanie w nadsterownym poślizgu i na wyjściu nadział się na wyjeżdżający właśnie z podporządkowanej radiowóz”
Dawno temu jak kupiłem swoje pierwsze E34 pracowałem w firmie, która miała siedzibę na przedmieściach i jechało się przez takie wielkie rondo, które o 6:50 było zawsze puste. No i jak było mokro to zawsze skręcało się sprzęgłem a nie kierownicą :-D
Aż pewnego razu pod koniec drugiego deszczowego kółka wokół tego ronda omal nie trafiłem bokiem w radiowóz. No i oczywiście, ze „panie władzo, niedawno kupiłem auto i jeszcze nie zawsze potrafię opanować te 200 koni w tylnym napędzie – może za szybko troszkę było i tak wyszło, przepraszam, moja wina :-(”
Na co pan władza: „aha, i odzyskać przyczepność udało się dopiero za drugim okrążeniem, tak?”
kurtyna…
Strasznie narowiste te e34 – śmiechłem mocno ;D
A co do felg, to do E34 mam 4 komplety (z czego jeden się naprawia po testowaniu twardości krawężnika) i naprawdę mam wątpliwość, na którym jeździć – za każdym razem jak zmienię na którekolwiek, to sobie myślę „ależ on na tych kołach zajebiście wygląda, chyba na nich zostanę”.
Po czym ktoś gdzieś w sieci wrzuca zdjęcie takiego auta na jakichś obłędnych kołach a ja się rzucam na jebaja żeby zobaczyć, czy nie dałoby rady ich kupić w ludzkim piniondzu :-D
Ja już nawet nie patrzę na zdjęcia innych e36 bo wiem, że jak wypatrzę coś co mi się spodoba to znów będę miał te babskie dni ;)
i czemu tu nie ma wzmianki o gta? :D