Na wstępie muszę przyznać, że nie sądziłem, że tak bardzo polubię to TGE.
Szczerze mówiąc nastawiałem się na ciągnącą się godzinami, nudną podróż w samochodzie równie emocjonującym co powtórka pięćdziesiątego czwartego odcinka Złotopolskich – z resztą, czego innego miałem spodziewać się po poprawnym do bólu aucie użytkowym z zamontowanym pod maską dieslem i wysokimi, wielosezonowymi oponami… Do tego jeszcze trasa prowadząca głównie po równych jak stół, niemieckich autostradach… Ech…
Zastanawiałem się co właściwie miałbym później o nim napisać?
Że dojechał na miejsce bez awarii i spalił średnio 8,9 litra na 100 kilometrów?
W trakcie tego wyjazdu okazało się jednak, że TGE może być czymś znacznie więcej niż dobrze skalkulowanym dostawczakiem…
Od początku jednak – w sumie za kierownicą TGE pokonałem ponad trzy tysiące kilometrów. I to mając na pokładzie w cholerę bagażu (w większości zbędnego), bandę wyjątkowo rozentuzjazmowanych miłośników wpadania w zakręty na dwóch kołach (w większości bardzo głośnych) no i Adriana (to chyba nie wymaga dodatkowego komentarza).
I teraz tak – moim zdaniem najciekawsze w całej akcji jest to, że mimo, iż w międzyczasie upalałem intensywnie po legendarnej Nordschliefe to nie dostawałem depresji za każdym razem gdy odstawiałem prentkie zabawki do wypożyczalni i wsiadałem do czekającego na mnie na parkingu busa w dwulitrowym dieslu.
W teorii taka przesiadka brzmi jak książkowy przepis na ciężką depresję ale nie – i to mimo, iż potrafię rozpłakać się nawet gdy po paru dniach jazdy 328i muszę przeparkować o parę metrów naszą czerwoną Ibizę (jestem strasznie sentymentalny).
Wydaje mi się, że to dlatego, bo TGE po prostu fajnie się jeździ – owszem, jest zupełnie inne niż nisko zawieszone samochody, z którymi mam styczność na co dzień, ale mimo to jest po prostu fajne.
Takie na swój użytkowy sposób bezpośrednie i szczere.
Nie próbuje udawać SUVA, nie ma listew mających imitować włókno węglowe czy przekombinowanej elektroniki.
Początkowo co prawda cholernie irytował mnie „zero-jedynkowy” sposób działania turbosprężarki (moja prawa stopa nie jest kompatybilna z większością turbodiesli) ale po chwili skumałem o co chodzi i nauczyłem się przyspieszać tak, żeby ekipa siedząca za mną nie zostawała katapultowana do bagażnika za każdym razem kiedy ruszam spod świateł. Poza tym cały czas miałem świadomość, że to jednak samochód użytkowy, a więc i zestaw moich oczekiwań w stosunku do niego był inny niż w przypadku BMW, czy jakiegoś innego auta sportowego. Niektóre rzeczy, które w osobówce zwyczajnie mnie irytują, tutaj okazały się być jak najbardziej w porządku – na przykład wysoka pozycja za kierownicą.
W moim 328i dostałbym wylewu gdybym musiał jeździć na wysokim ustawieniu fotela, z którego zwykle korzysta Iza ale w TGE, mimo, że fotel kierowcy znajduje się gdzieś na poziomie górnych warstw stratosfery, to muszę przyznać, że siedziało mi się naprawdę dobrze.
Idąc dalej – przednia szyba jest wielka jak Syberia. Jest ogromna. Kiedy patrzycie przez nią na znajdujące się przed wami samochody, czujecie się trochę tak, jakbyście oglądali ruch uliczny z pokładu stacji ISS – w sumie to całkiem fajne. Co więcej, jako posiadacz e36, w którym za gówniany cupholder trzeba zapłacić dzisiaj kilkaset złotych byłem po prostu zachwycony ilością schowków, półeczek i uchwytów na kubki. Mogłem prowadzić i mieć równocześnie w zasięgu rąk wodę, smakujący jak przepracowany płyn hamulcowy izotonik ze stacji benzynowej, szmirowatą kawę, zapas słodyczy, bluzę, dwie pary okularów, podłączone do ładowarek telefony i patyk do odganiania Adriana – i to wszystko w totalnym ładzie i harmonii.
Sero – żadnego bałaganu i nieładu, których tak nienawidzę. Spróbujcie no tylko zmieścić coś takiego we współczesnej osobówce z tą napompowaną, designerską deską i metalopodobnymi panelami.
Kiedy po oddaniu MANa i odebraniu e46 próbowałem upchnąć gdzieś mój portfel, aparat i okulary przeciwsłoneczne, od razu zatęskniłem za tymi półeczkami na desce rozdzielczej, które robili kiedyś w e30.
Jeśli chodzi o samo wnętrze to TGE przypomina bardzo nasze białe Polo – w sumie nic dziwnego bo TGE jest bliźniakiem Craftera, a Crafter to taki zaradny wujek ze znaczkiem Volkswagena, który wpada czasem żeby pomalować przedpokój albo pożyczyć stojącą za domem betoniarkę. W rodzinie nic nie ginie więc w TGE mamy praktycznie takie same jak w Polo zegary, kierownicę, radio z dotykowym wyświetlaczem i niektóre przełączniki. O ile jednak na widok niektórych twardych plastików w Polo coś kłuje mnie w sercu, o tyle już w TGE wydają mi się one jak najbardziej na miejscu – w końcu to przecież auto użytkowe.
Jest tu oczywiście znacznie więcej miejsca i przestrzeni niż w Polo ale fajne jest to, że kiedy usiądziecie za kierownicą to poczujecie się jakbyście prowadzili naprawdę dobrze zrobioną osobówkę, a nie samochód o rozmiarach małego bloku mieszkalnego zaprojektowany do wożenia szafek z Ikei i cementu.
Na serio da się go polubić.
Ma fajne podświetlenie zegarów, przełączniki i pokrętła działają z przyjemnym oporem… Nawet wspomaganie kierownicy działa tu całkiem dobrze (jest o niebo lepsze niż w naszej Ibizie). No i ten opcjonalny, amortyzowany fotel z masażem i wysuwanym siedziskiem, za który ktoś powinien dostać Nobla – trzy tysiące kilometrów za kierownicą, przeplatanych tłuczeniem się w twardym kuble po Nordschliefe i żadnego bólu pleców, dyskomfortu tyłka czy stanów lękowych na samą myśl o kolejnej podróży.
Jeśli będziecie kiedyś konfigurować taki wóz to amortyzowany fotel zakreślajcie w ciemno grubym flamastrem.
Żeby jednak nie było idealnie – jest tu jedna rzecz, za popełnienie której byłbym gotów robić jednemu z projektantów różne straszne rzeczy – zamordować go, obedrzeć żywcem ze skóry albo kazać mu następować świadomie na linie pomiędzy płytami na chodniku.
Bo ktoś stwierdził, że umieszczenie ikony zasilania na obracającym się swobodnie pokrętle od radia jest świetnym pomysłem:
Otóż nie – nie jest.
Za każdym razem gdy zapominałem zmienić głośność przyciskiem na kierownicy, całą moją wewnętrzną harmonię, feng shitzu i inne tamagoczi szlag trafiał.
W efekcie zamiast skupiać się na drodze, ustawiałem pokrętło w neutralnej pozycji, a następnie korygowałem głośność radia na kierownicy – i tak średnio co dziesięć minut.
Idę o zakład, że gdyby zrobili to pokrętło jak należy to ilość wypadków z udziałem samochodów z grupy VW spadłaby o połowę.
Idąc dalej – Marta z MAN Polska zorganizowała dla nas egzemplarz TGE jeżdżący na co dzień w barwach floty MAN ProfiDrive. Dostaliśmy więc fajnie wyposażoną wersję z prawie 180 konnym dieslem i napędem na cztery koła. Szkoda, że nie miałem okazji przetestować go w warunkach zimowych, ale na szutrze i mokrym, śliskim asfalcie praktycznie nie było w nim szans na zerwanie przyczepności (nawet kiedy wyrzuciliśmy z niego wszystkie bagaże). Ruszanie pod górkę na stromej szutrowej drodze, albo mokrym asfalcie nie było żadnym problemem – podejrzewam, że na śniegu radziłby sobie równie dobrze. Jeśli zaś chodzi o silnik – 180 koni nie robi może wielkiego wrażenia kiedy mówimy o samochodzie wielkim jak Kanada, ale TGE ma przy tym ponad 400 niutonometrów momentu i wspomniany napęd na 4 koła. Dopierdzieliliśmy go bagażami i kompletem osób, a ten i tak rozpędzał się bez większego problemu.
Trzeba było przyzwyczaić się do charakterystyki pracy turbiny i unikać rozpędzania z niskich obrotów, ale za to na trasie wyprzedzało się nim lepiej niż niejednym hatchbackiem.
I teraz tak – początkowo nastawiałem się na zrobienie nim kilku prentkich kółek po Nordschliefe, ale okazało się, że niedawno wprowadzono limity wagowe, w których nasz TGE niestety się nie zmieścił.
To o tyle smutne, że miałem w planie sprawdzenie czy realne jest zbliżenie się do 10 minut, które Sabine Schmitz wykręciła na Nordschliefe Fordem Transitem.
W biurze toru próbowaliśmy uzyskać nawet warunkową zgodę na wjazd podając się za dziennikarzy motoryzacyjnych z podlaskiego kwartalnika ilustrowanego dla branży transportowej „Ja i mój koń” – pokazaliśmy im nawet Adriana, który zrobił te jego smutne, autystyczne oczy. Pracująca w biurze kobieta o umyśle równie lotnym co pustak ytong pozostała jednak nieugięta.
Olaliśmy więc wjazd na tor, wyjęliśmy z bagażnika naszego dmuchanego kierowcę wyścigowego i urządziliśmy sobie prentką wycieczkę po okolicy.
Odwiedziliśmy między innymi ring werk i info center:
Sporo czasu spędziliśmy też w siedzibie RSRNurburg, ale o tym opowiem Wam za jakiś czas ;)
Odwiedziliśmy najlepsze punkty widokowe zlokalizowane dookoła toru, byliśmy w restauracji pełnej steków i połamanych błotników ze starych aut, wpadliśmy na kawę do leżącego nieopodal Adenau i wsłuchiwaliśmy się w odgłosy wyścigowych Porsche siedząc na murach zamku Nurburg.
Przez te kilka dni naprawdę zżyliśmy się z naszym TGE.
W założeniu miał on być po prostu pewnym, względnie wygodnym środkiem transportu ale bardzo szybko urządziliśmy się w nim tak dobrze, że stał się po dla nas czymś w rodzaju domu na kołach. Organizowaliśmy sobie w nim dzień, chowaliśmy się przed deszczem, jedliśmy, odpoczywaliśmy i spotykaliśmy się przy chrupkach i bezalkoholowej Bavarii. Śmialiśmy się z Jacka, słuchaliśmy bawarskiej muzyki, budziliśmy Mateusza sygnałem cofania i wznosiliśmy podziękowania za wydajną klimatyzację.
Jestem zdania, że samochody same w sobie nie mają duszy – one zdobywają ją właśnie w trakcie takich przygód jak ta.
To miejsca, ludzie i przeżyte chwile sprawiają, że samochód staje się dla nas czymś więcej niż zbieraniną części i kilkoma słowami na kwitku OC. Że pojawia się ta chemia, która sprawia, że w chwili kiedy jesteś zmuszony po raz ostatni odłożyć kluczyki na blat, czujesz się tak, jakbyś żegnał się właśnie z dobrym kumplem, z którym łączyło Cię wiele zarąbistych chwil.
Żegnaj stary – będzie mi Cię brakowało…
o, Tommy jednak żyje!!!
wpis konkretny i rzeczowy, zastanawia mnie jedynie skąd wiesz jak smakuje przepracowany płyn hamulcowy…
Mam bardzo autorską technikę awaryjnego odpowietrzania sprzęgła w e36 :v
Nie brał bym na serio obiektywności testu samochodu, który jest sponsorowany, ale tekst spoko.
nie brałbym na serio komentarza, który napisany jest przez typowego sebe…
napisał o obracającym się psztyczku do wyłączania radia? napisał! więc test jest obiektywny.
Ach marcelu, oczywiście masz rację. To diametralnie zmienia postać rzeczy. Zwracam honor. Po Twoim komentarzu test tej furmanki uznaję za obiektywny.
cieszę się, że mogłem pomóc…
Normalnie kocham internet <3
A będziemy kochali bardziej jak nie tylko Man_da ale jakieś Porshe_da do testu ciekawą furę.
W kolejce do testu czeka wyścigowe BMW 130i, Peugeot 305 z 1982-go, nasze nowy hetczbeg, mercedes cls 63 amg i kilka innych staroci. Aktualnie wieje sandałem bo kończę prace nad przeniesieniem bloga na krótszą domenę ale jak tylko skończę to biorę się ostro do roboty ;)
Czytalem to i wczuwalem sie w twoje przygody jakbym sam tam byl! Pokretlo z ikonka zasilania jest takie samo w t6.
A na koniec rozpłakałem sie ze wzruszenia ;(
chętnie pomogę – wyślij mi namiary na siebie na adres: alfazone@o2.pl
Bardzo ciekawy wpis!
Szkoda wielka, że nie udało się wykonać nawet jednego, czy dwóch kółek na północnej pętli. Tym nie mniej- jak na dostawczaka ten samochód pokazuje się w Twoim teście naprawdę dobrze.
Poza tym naprawdę fajnie piszesz. Będę wpadał częściej! :)
Pozdrawiam,
Adam