Kolejne kroki uderzają w chłodny asfalt rozcinając panującą wokół ciszę. Jest to ta godzina, gdy świat jeszcze nie zdążył się obudzić i wszystko spowija lekka kołderka letargu. Powietrze jest wyjątkowo rześkie i przyjemnie chłodne. Gdy wstaje się wcześnie rano i nie wiąże się to z koniecznością wyjścia do pracy, człowiek nagle uświadamia sobie jak piękny potrafi być świat, gdy tylko smakuje się go bez pośpiechu.
Nie omija Cię ten moment gdy nic jeszcze nie jest zagłuszone przez codzienny zgiełk obowiązków, problemów i zmartwień… Nic nie musisz.. Możesz po prostu zatrzymać się na chwilę i popatrzeć na rosnące przy drodze drzewo, czy dwa słowiki buszujące w zaroślach obok starego płotu… Możesz przykucnąć przy małym mrowisku i zanurzyć dłonie w górskim potoku o lodowato zimnej wodzie.
Jak wtedy gdy miałeś zaledwie parę lat, a świat był dużo większy.
Kilka dziur wyrosłych na starym spękanym asfalcie zmusza mnie do zwinnej zmiany kroku. Szybkie susy i gwałtowne przyspieszenie – przypomina to nieco stary onboard z krętego odcinka w głębi lasu…
Wilgotna asfaltowa wstęga zaczyna piąć się coraz wyżej wśród ociekających rosą i zapachem żywicy połaci lasu. Niczym czarna rzeka wije się poprzez przełęcze i leśne przesieki by zniknąć po chwili w gęstym mroku bukowego zagajnika. Wszędzie panuje dziwna cisza.
Nawet szum budzącego się powoli do życia miasta nie daje rady wedrzeć się w tę głuszę swymi ostrymi pazurami.
Kropla potu spływa powoli po skroni i spada na drogę by po chwili zginąć w oddali. Kolejne szybkie kroki przecinane rytmem głębokiego oddechu odliczają kolejne metry. Mięśnie powoli zaczynają boleć, a rozgrzane ciało zmusza do głębszego rozpięcia bluzy. Jeszcze bardziej zwiększam tempo zmuszając nogi do wytężonej pracy.
Przyjaciel wiatr, kompan zabaw z lat dziecięcych zatańczył w koronach drzew zrzucając chłodne krople pozostałe na liściach po nocnym deszczu. Gdy spoglądam w górę, uświadamiam sobie jak dawno nie spoglądałem w niebo… Jak dawno nie patrzyłem w korony bajecznie zielonych pałaców, które jeszcze parę lat temu były najlepszym miejscem zabaw… Patrzymy tylko w ziemię i dziwimy się, że świat jest tak szary i nieprzyjazny… Zadziwiające jak wiele pięknych rzeczy człowiek jest w stanie zapomnieć…
Szybkie spojrzenie na zegarek… Kiedy mijam stary korzeń odlicza on równe osiemnaście minut.
Dobrze.
Teraz trzeba utrzymać to tempo przez kolejne kilka kilometrów i nie dać się coraz bardziej uporczywemu zmęczeniu.
Bieganie ma w sobie coś magicznego. Gdyby ktoś parę lat temu powiedział mi że będę biegiem wspinał się na stromą przełęcz na Przegibku i dalej na leżącą wysokości ponad dziewięciuset metrów Magurkę to stwierdziłbym, że ma coś nie tak z głową albo za długo oglądał Malanowskiego na polsacie.
Kiedy pierwszy raz postanowiłem coś zrobić ze swoją kondycją, skończyło się to po dwóch kilometrach w przydrożnym rowie z palpitacjami serca i stanem przedzawałowym. Mimo to nie poddałem się i drugiego dnia leżałem w rowie jakieś trzysta metrów dalej.
Po pół roku pokonywałem ośmiokilometrowy odcinek bez większego trudu, a w kolejnym sezonie pokusiłem się nawet o ściganie z rowerzystami, którzy również upatrzyli sobie tę trasę na swoje treningi. I czasem nawet zdarzało mi się wygrywać, choć kosztowało mnie to cholernie dużo samozaparcia i jeszcze więcej kalorii. Dawało mi to jednak coś w zamian. Poczucie siły… Szacunku do siebie… Wiary w swoje możliwości.
Kiedy człowiek wstaje po ciężkim treningu następnego dnia rano, czuje taki power, że mógłby z odległości trzech metrów załączyć toster w kuchni jednym machnięciem ręki.
I to jest wspaniałe.
Od czasu jak kupiłem pierwszy samochód stałem się chcąc nie chcąc jego niewolnikiem. Po części dlatego, że dużo prościej było po prostu wsadzić tyłek w fotel i zajechać do sklepu niż pokonać tę samą drogą o własnych siłach. Z drugiej strony uwielbiam jazdę samochodem i nie potrafię sobie odmówić tej przyjemności przejechania choćby paru zakrętów.
Mijały kolejne kilometry i kolejne kilogramy… Kaloryfer na brzuchu, wyrzeźbiony wieloma godzinami spędzonymi w ruchu zaczął ewoluować w bojler, a rower obrósł warstwą grubego kurzu gdzieś w kącie na strychu…
Po prostu życie, można by powiedzieć…
Mimo wszystko nie uległem pokusom wygodnego fotelnictwa i zebrałem się w sobie, aby parę razy w tygodniu pokonać te kilkanaście kilometrów po górskich serpentynach. Bo dobrze jest czasem dać samemu sobie po ryju, żeby udowodnić, że jesteś coś wart.
Przypomnieć sobie, że świat nie ogranicza się do kierownicy, ekspresu z kawą i pilota cyfry+.
Zbudować trochę mięśni a przy okazji popracować nad samozaparciem i motywacją.
Walczyć o szacunek do samego siebie.