Ostatnio firma wysłała mnie na targi mieszkań organizowane w Poznaniu. Moje zadanie polegało w skrócie na sprawdzeniu czy obecność tam jest dla nas opłacalna i jakie są perspektywy promocji na tego typu imprezach. Ważna sprawa, można by rzec – tym bardziej, że do tej pory jedyną osobą, która wysyłała mnie gdzieś bez obaw była moja mama, a chodziło o pobliski sklep spożywczy.

Choć i tutaj pomimo wręczenia mi precyzyjnej listy zakupów z pewnością aż do chwili mojego powrotu musiała odczuwać pewien wewnętrzny niepokój…

Ale pewnie zastanawiacie się dlaczego właściwie piszę o czymś takim na prentkim, prawda? Otóż już wyjaśniam. Musiałem jakoś dostać się z Bielska-Białej do Poznania i jak nie trudno się domyślić za środek transportu wybrałem samochód. Nie był to jednak byle jaki samochód, ponieważ firma oddała w moje ręce czarnego, pachnącego jeszcze nowością Mercedesa GLK z ponad dwulitrowym dieslem, automatyczną skrzynią biegów i ilością elektroniki wystarczającą by w mojej ocenie wysłać człowieka na Marsa.

Samochód sam w sobie jest po prostu genialny ale nie można zapominać, że jechał nim taki prostak jak ja więc nastąpiły pewne okoliczności warte dokładniejszego omówienia.

Po pierwsze, jak już wspominałem to Mercedes, więc jadąc nim macie wrażenie, że wszystkie części są ze sobą pospawane, a nie skręcone za pomocą śrubek i kołków – oznacza to, że możecie wpaść z prędkością miliona kilometrów na drogę zbudowaną z gruzu i kostki brukowej i nic nawet nie drgnie ani nie zatrzeszczy.

Boże, ale on jest cichy.

Wyobraźcie sobie, że przez kilka wcześniejszych dni jeździłem dwudziestoletnim, podrasowanym escortem cabrio na skręconym gwincie i nisko profilowych oponach, które sprawiały wrażenie, że tak naprawdę ktoś namalował je na feldze pędzlem. Trzeszczącym, ryczącym starym fordem, który podczas porannego odpalenia silnika płoszy równocześnie pingwiny na biegunie i kangury w Australii. Więc rozumiecie chyba, że przesiadka do czegoś co generuje tyle hałasu co szynka w plasterkach leżąca w lodówce była naprawdę szokującym przeżyciem.

Zaryzykowałbym stwierdzenie, że ten Mercedes podczas jazdy jest cichszy niż moje BMW podczas stania w garażu.

To tak jakbyście gościa mieszkającego całe życie sto metrów od ogrodzenia Okęcia na starość przenieśli w Bieszczady, gdzie najgłośniejszych dźwięków jaki da się usłyszeć jest pierdnięcie Żubra. Kaszlący motyl z biegunką. Albo chrapanie żuka śpiącego pod zielonym liściem… Nie jestem prorokiem, ale moim zdaniem od czegoś takiego gość zbzikowałby po tygodniu.

Ale jednak to nie cisza wstrząsnęła mną najbardziej.

Pewnie przypuszczacie, że najwięcej problemów miałem z oswojeniem sie z automatyczną skrzynią biegów, wysoką pozycją za kierownicą czy tempomatem, który wydaje się urządzeniem równie szatańskim w obsłudze co staniki z podwójnym zapięciem.

Otóż nie.

Bo tym co przez całą drogę nie dawało mi się odprężyć była klamka tylnych drzwi łypiąca na mnie złowrogo za każdym razem gdy spoglądałem w lusterko.

Może się to Wam wydawać śmieszne, ale w życiu nie miałem samochodu który posiadałby dewiację w postaci czworga drzwi. Każdy samochód, który pojawiał się na moim placu miał w tym miejscu jak bóg przykazał tylko błotnik. Tymczasem za każdym razem gdy spoglądałem w lusterko ta cholerna klamka patrzyła się na mnie jakby czyhała na chwilę mojej nieuwagi by bez skrupułów wbić mi nóż w plecy.

Za to bardzo spodobała mi się funkcja telefonu zintegrowanego z systemem audio i sterowanego przyciskami na kierownicy. Pokochałem te kilka przycisków prawie tak mocno jak samochody z odłączanym ESP.

W końcu funkcja bluetooth w telefonie przydała mi się do czegoś więcej niż do wysyłania znajomym dziwnych zdjęć mojego psa.

Bardzo spodobało mi się również radio, które brzmiało rewelacyjnie i nie miało problemów z odebraniem wszystkich stacji znajdujących się w promieniu miliona kilometrów. Inną kwestią jest, że w życiu nie słyszałem, aby wszystkie te sześć milionów stacji zaczęło równocześnie nadawać taką szmirę… Wtedy jednak mój towarzysz podróży – niejaki Lejdzior, zaproponował, że wykorzysta transmiter FM wbudowany w coś co podobno jest telefonem i odtworzy w naszym radiu utwory ze swojej playlisty.

Wszystko szło dobrze do momentu kiedy nie wyjął tego przenośnego telewizora z kieszeni i zaczął uruchamiać tę swoją nielegalną rozgłośnię radiową.

Po dziesięciu minutach udało mu się odblokować DVD i wysłać swoje nagie zdjęcia do wszystkich znajomych z książki telefonicznej, a także odnaleźć w sieci przepis na budyń bananowy i nakręcić piętnaście razy krótkometrażowy film dokumentalny o swoich stopach. Po tygodniu uruchomił w końcu transmiter, który jednak zamiast pasma FM nadawał sygnał na częstotliwości charakterystycznej dla komunikacji płetwali błękitnych. Gdy z kolei udało mu się w końcu przestawić go na pasmo FM nie potrafił odnaleźć nadawanego sygnału w radiu w naszym Mercedesie. Postanowiłem więc  przejąć inicjatywę i zabrałem się za wyszukiwanie owej częstotliwości za pomocą guzików na desce rozdzielczej.

Mój towarzysz widząc moje działania zapytał czy aby na pewno wiem co robię. Z nieskrywaną pewnością w głosie skłamałem więc, że tak, po czym wróciłem do walenia pięścią po wszystkich przyciskach, które tylko byłem w stanie dosięgnąć.

W końcu stanęło na tym, że jechaliśmy do Poznania słuchając na przemian monologu pewnej kobiety mającej problemy z nietrzymaniem moczu i bawarskiej orkiestry dętej.

Można by zakładać, że po czymś takim gorzej już być nie mogło, ale nie mogę jednak pominąć kwestii braku sprzęgła i skrzyni biegów, która miała siedem przełożeń, czyli przynajmniej o dwa za dużo. Mercedes naprawdę robi genialne automaty – nawet w trybie ekonomicznym (umieszczenie którego w terenowym Mercedesie z napędem na cztery koła uważam nawiasem mówiąc za żart inżynierów) skrzynia działała nad wyraz płynnie i pomagała sprawnie rozpędzić ten sporej wagi wóz do przyzwoitych prędkości.

To idealne dla ludzi, którzy potrzebują po prostu dobrego samochodu, z dobrym automatem. Ponieważ jednak ja jestem motoryzacyjnym zboczeńcem to nie mogłem oprzeć się pokusie aby przełączyć ją w tryb manualny.

Kiedy więc kliknąłem w przycisk obok skrzyni biegów i przełączyłem samochód w tryb sterowany łopatkami przy kierownicy po raz pierwszy od wielu lat poczułem się jakby to świat za mną nie nadążał, a nie odwrotnie.

Od momentu kliknięcia łopatką do chwili gdy następowała zmiana biegu mijało tyle czasu, że nasz dług publiczny zdążył powiększyć się o kolejne kilka zer. Lodowce pękały, ludzie umierali, galaktyki wypalały się i znikały wessane przez ogromne czarne dziury, a ja wciąż czekałem na cholerną zmianę biegu.

Jeśli kiedyś graliście przy użyciu kierownicy w grę Richard Burns Rally i uważacie, że fajnie będzie kiedyś kupić samochód ze skrzynią biegów sterowaną łopatkami przy kierownicy to jesteście w błędzie większym niż wtedy, gdy sądziliście, że te buty kupione w markecie za 30zł rzeczywiście będą nieprzemakalne.

Nie dajcie się zwieść – zwyczajny automat w zupełności daje sobie radę, a opcjonalne łopatki to tak naprawdę badziew, który nie nadaje się do niczego innego poza szpanowaniem przed kumplami, że jesteście zajebiści prawie tak bardzo jak Robert Kubica.

Mimo wszystko jestem pewien, że jeśli kiedyś dorosnę do tego aby kupić sobie normalny samochód to ten Mercedes znajdzie się wysoko na liście potencjalnych kandydatów.

To naprawdę świetne auto, ale po prostu jeszcze do niego nie dorosłem.

Skomentuj

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *