Kim jesteś? – zapytał przypadkowy przechodzeń.
To z pozoru proste pytanie zupełnie zbiło go z tropu.
Nie pamiętał już kiedy ostatnio ktoś odezwał się do niego w tak beztroski i bezinteresowny z pozoru sposób. Nie wiedział z resztą co też ma odpowiedzieć… No bo kimże miał być – człowiekiem? mężczyzną? życiowym przegranym? A może zwyczajnym bezdomnym, który dzień w dzień pokonywał pieszo całe miasto tylko po to aby nie osiąść w jednym miejscu i cieszyć się namiastką dalekich podróży?
Czy też może zagubionym dużym, małym chłopcem, który w pamięci wciąż miał pachnące cudownie ciasto z rabarbarem z babcinego pieca… Zamyślił się i spuścił głowę nie mogąc rozprawić się ze swą rozterką. Już ledwo pamiętał jak się właściwie nazywa…
Nie martw się – dotarł do niego spokojny głos przechodnia – w końcu się odnajdziesz.
Tego dnia przeszedł jeszcze kilka kilometrów zanim znalazł schronienie pod starą wiatą za jedną z podmiejskich restauracji. Było ciepło, więc spokojnie mógł przenocować w pobliskim parku, jednak kawałek dachu nad głową zawsze wewnętrznie go uspokajał. Stanowił namiastkę domu, który niegdyś utracił i dawał mu znikome poczucie bezpieczeństwa.
Bezpieczeństwa, którego żyjąc na ulicy bardzo potrzebował… A tej nocy spał wyjątkowo spokojnie, gdy gwiazdy na bezchmurnym niebie czuwały nad nim.
Zasnął beztrosko – tak jak wiele, wiele lat temu…
Ej, śmierdzielu! Wypierdalaj stąd – ale to już! Obudził go gardłowy głos ogromnego gościa w białym fartuchu. Z trudem otworzył zaropiałe oczy i podniósł się niemrawo z kawałka tektury stanowiącego tej nocy jego łoże z baldachimem.
Spokojnie, już mnie tu nie ma… – wymamrotał jeszcze na wpół przytomny i podniósł się wpatrując się w brudną, betonową posadzkę.
Wiele razy już nocował w tego typu miejscach. Szopach, opuszczonych garażach… Pod wiatami, w śmierdzących odpadkami uliczkach na tyłach podmiejskich lokali. Wiedział, że najlepiej nie spoglądać nikomu w oczy i pokornie odejść najszybciej jak to możliwe. Ten duży typ wyglądał na kucharza z owej restauracji i szczerze mówiąc nie sprawiał wrażenia uosobienia dobroci.
A on wciąż jeszcze czuł obolałe żebra po ostatnim podobnym spotkaniu na tyłach jakiegoś sklepu…
Podniósł starą, czarną torbę stanowiącą cały jego dobytek i ruszył powoli przed siebie jak najszerzej omijając dużego gościa o niezbyt przyjemnej aparycji. Oddalił się już na kilka metrów, kiedy z tyłu znów dobiegł go nieprzyjemny, gardłowy głos.
Hej! Smrodzie!
Przełknął nerwowo ślinę i zatrzymał się. Odwrócił powoli głowę obawiając się jakiejś zaczepki.
Trzymaj! – krzyknął duży gość, po czym rzucił w jego kierunku jakieś zawiniątko.
Upuścił trzymaną w dłoni torbę i obiema rękami chwycił rzucony w jego stronę pakunek. Spojrzał nieco zdziwiony na białego wielkoluda, jednak ten zniknął już za metalowymi, starymi drzwiami.
Opuścił wzrok i zerknął na zawiniątko, które trzymał w dłoniach. Delikatnie odpakował jeden z jego końców i od razu w nozdrza uderzył go wspaniały zapach świeżego pieczywa. Świeże bułeczki i kawałek pieczonego kurczaka… Nie pamiętał już kiedy ostatni raz miał w ustach takie specjały… Chciał jakoś podziękować, ale zdał sobie sprawę, że to chyba nie najlepszy pomysł aby kręcił się nadal na tyłach tego lokalu. Wepchnął tylko prezent do swojej torby i ruszył powoli przed siebie.
Maszerował tak wzdłuż ulicy co rusz spoglądając w górę, na zielone korony drzew. Czuł zapach kwitnących akacji i ciepłego wiatru pędzącego przez równiny i leśne przełęcze by przynieść mu cudowny zapach słońca. Z parku leżącego nieopodal dobiegały radosne krzyki bawiących się dzieci, a słońce figlarnie tańczyło po okolicznych budynkach.
Wspaniały dzień, doprawdy.
W końcu po tylu latach tułaczki i walki o przetrwanie czuł, że świat sprzymierza się by pomóc mu w jego niedoli. W końcu po tylu latach jego dzień zaczął się tak dobrze, że nieomal zapomniał o swojej życiowej tragedii. W końcu po tylu latach choć przez chwilę poczuł się szczęśliwym człowiekiem…
Postanowił, że tego dnia prostu pójdzie do parku, usiądzie na ławce i będzie delektował się ciepłym dotykiem słonecznych promieni. Dziś nie będzie żadnych trosk. Żadnych zmartwień i problemów. To będzie bardzo dobry dzień – pomyślał sobie z łzami w oczach przyglądając się niesionemu w dłoniach zawiniątku.
Skręcił w prawo i energicznym, pełnym życia krokiem ruszył przez ulicę w kierunku starej, kamiennej bramy prowadzącej do pachnącego kwiatami parku.
Wtedy uderzył w niego czerwony Nissan.
Zginął na miejscu.
Ich losy splotły się w ten ciepłym słoneczny dzień. On, zaaferowany niespodziewanym uśmiechem losu, ona jak zwykle spóźniona, skupiona na wszystkim tylko nie niepozornym człowieczku, który wyszedł zza zaparkowanej przy ulicy furgonetki i bez zastanowienia ruszył przed siebie.
Uważajcie na przechodniów.
Zwracajcie uwagę na to co robią i nie ufajcie im za grosz. Przewidujcie i myślcie zawsze dwa kroki do przodu. Nie każdego wypadku da się uniknąć ale wielu da się zapobiec – czasem wystarczy po prostu trochę zwolnić. Na przykład widząc samochody zaparkowane przy położonej w pobliżu szkoły ulicy.
Uważajcie.
Szkoda tych nielicznych, słonecznych dni…
mocne…
Do momentu „uderzenia” spodziewałem się na końcu puenty:
„Usiadł na ławce i zaczł wspominasz dawne czasy… Czy mógł zapobiec życiowej tragedii, która pozbawiła go wszystkich pieniędzy, domu i rodziny… Po chwili zadumy westchnł i powiedział półszeptem.
-Mimo, wszystko warto było kupić to stare BMW…
”
:P
I właśnie taki efekt chciałem uzyskać ;)